Thursday 27 December 2012

jak się nie zabić w obliczu braku końca świata - poradnik praktyczny

Otwierając w kiosku gazetę o dowolnej tematyce, mniej więcej od października natykałam się co chwila na artykuły pod hasłem Nie daj się szarości, Zapobiegnij depresji, Jesienna melancholia i tym podobne. Ciemności za oknem od godziny piętnastej faktycznie odbierają resztki optymizmu. Jeśli jest się jeszcze typem nerwicowo - melancholijnym, a na dodatek w wieku dorastania, trudno czasami powstrzymać się przed wskoczeniem pod rozpędzone metro bądź otwarciem sobie żył podczas kąpieli. Niestety niewdzięczni Majowie zdecydowali nie skracać mojego cierpienia - jak już się chyba wszyscy zorientowali, świat nie został przywalony przez ogniste meteoryty. Więc co począć? Na smętne nastroje mam trzy główne patenty. Nazwałam je dystans, infantylizm i ekspresja. Oto propozycje działań z poszczególnych kategorii:

Dystans - inni mają gorzej, jestem ponad to, w kolejnym wcieleniu się sprawdzę...
1) Zamiast na siebie i swoje emocje, przez jeden dzień patrz na ludzi dookoła. W tramwaju, sklepie, u dentysty. Którzy wyglądają na bardziej nieszczęśliwych od Ciebie? Jak myślisz, co takiego stało się w ich życiu? A teraz zerknij na tych chichrających się i szczerzących od ucha do ucha. Jaką oni mogą mieć metodę na szczęście?
2) Wyobraź sobie, że jesteś kimś zupełnie innym. Wymyśl sobie nowe problemy. Ubierz się nietypowo i zachowuj zupełnie przeciwnie niż zwykle. Zauważ, jakie plusy i minusy ma bycie "nieTobą".
3) Obejrzyj na maksa tragiczny film. Popłacz nad zamarzającym na kawałku belki Leonado DiCaprio i ciesz się, że siedzisz sobie w ciepłym fotelu.
4) Wyczyść się religijnie. Idź do spowiedzi, na medytacje, popatrz w niebo. Oderwij się na chwilę od rzeczywistości.

Infantylizm - bo dzieci się nie martwią, a dorosły to tylko większe dziecko...
1) Wysiądź przystanek wcześniej wracając do domu i pozostały dystans przebiegnij najszybciej jak potrafisz. Nie kontroluj swoich części ciała, wymachuj rękami na prawo i lewo, wskakuj w śnieg i kałuże.
2) Zamknij się w jakimś pustym pomieszczeniu i porządnie wywrzeszcz. Nie musisz myśleć o konkretnych trapiących sprawach, skup się na wydawanych dźwiękach.
3) Znajdź osobę, która ma ochotę się pokłócić. Tak no offence, tylko dla wyżycia się. Mów wszystko, co trzymasz w sobie. Infantylne argumenty typu Jesteś głupi jak najbardziej wskazane. 
4) Przytul się do bliskiej osoby. Usiądź komuś na kolanach. Zorganizuj babski wieczór albo rodzinny zlot. Zwyczajnie z kimś pogadaj, tym razem bez ściemniania.

Ekspresja - kiedy sztuka z gniewu powstaje...
1) Wybierz sobie jakiś sport. Do nagromadzonej wściekłości boks, do resetu umysłu bieganie, do dowartościowania hantle i pompki. Zmęcz się i poczuj silniejsza.
2) Namaluj bardzo odważny, mocno abstrakcyjny obraz. Paćkaj farbą po papierze, mając w głowie twarze ludzi, którzy wyprowadzili Cię z równowagi. Możesz też napisać wiersz albo nakręcić filmik o beznadziejności naszej egzystencji.
3) W przedszkolu i młodszych klasach podstawówki, jak większość dziewczynek, miałam fazę na bycie piosenkarką. Co Ty na to, żeby napisać piosenkę o swoich kłopotach? Balladę lub mocno wulgarny rap? Zamiast po raz kolejny wałkować smutki, śpiewaj w duchu swój utwór.
4) Ostatnią metodę sama właśnie praktykuję - uzewnętrzniam się na blogu. Dla bardziej skrytych sprawdzi się pamiętnik, dla towarzyskich - fora internetowe i inne miejsca do dzielenia się codziennymi traumami. 

Postanowiłam to spisać, ponieważ sama nierzadko daję się omamić negatywnym wizjom i spędzam godziny na zamartwianiu, zamiast zrobić coś fajnego. Macie jakieś inne metody na "złe dni"? 
Chyba pójdę jeszcze po południu na łyżwy, aby się rozluźnić. A później obejrzę kreskówki. Co tam nauka, ja tu dbam o zdrowie psychiczne.

Saturday 8 December 2012

w kwestii jedzenia bywam surowa, czyli o surowej restauracji Surya

Pierwsza (i póki co jedyna) knajpa witariańska w Warszawie zasłuchuje na poświęcenie jej posta. Jakby ktoś słabo orientował się w szeroko pojętym temacie zdrowego jedzenia czy alternatywnych sposobów odżywiania, czym jest raw food można się po krótce dowiedzieć na przykład tu. Na ten temat na pewno coś jeszcze napiszę, ale dzisiaj chciałabym skupić się na samej Suryi (Boże, przepraszam, że nie umiem odmieniać wyrazów), którą odwiedziłam do tej pory chyba cztery razy.
Znajduje się ona niedaleko centrum, kawałek od metra na Placu Bankowym, a tuż obok Ogrodu Krasińskich. Budynek stoi między blokami, miejsce raczej dla wtajemniczonych. Drugie wejście prowadzi do szkoły jogi Sławomira Bubicza. Wnętrze drewniane (jak mój ojciec dość słusznie stwierdził, bardziej w klimacie Chłopskiego Jadła ;), stoliki na parterze i pięterku, ciepłe światło, "owocowe serwetki", ogólnie milutko. 
sernik bananowy na orzechowym spodzie
W menu znajdziemy spory wybór surowych dań na słodko i słono, a także pozycje wegańskie (gotowane). Moim skromnym zdaniem jedzenie jest naprawdę smaczne, ciekawie podane i złożone z wielu składników (wszelkie bary sałatkowe niech się uczą). Ceny średnie - student codziennie na obiad tu nie wpadnie, ale raz na miesiąc można poszaleć i coś zamówić. Jak dla mnie minusem jest to, że porcje są dość małe w stosunku do tego, ile się za nie płaci. Osobiście lubię w knajpie dostać porządną miskę jedzenia, tu spodoba się bardziej osobom z mniejszym żołądkiem. Na zamówienie czeka się kilkanaście minut, ale wszystko jest świeże i robione na bieżąco. Jeśli miałabym coś polecić, spróbujcie witariańskiego sushi - ja oszalałam na jego punkcie. Warto popić szejkiem, na przykład piernikowym albo z dodatkiem ananasa.
ostro - słone danie z warzyw, migdałów, sezamu z sosem
Żeby nie było, że interesuję się tylko napełnieniem brzucha, wspomnę jeszcze, że Surya regularnie organizuje różne wydarzenia - zloty, wykłady, kursy gotowania. Byłam na dwóch takich imprezach, słuchałam z zainteresowaniem i obserwowałam, bo dużo odjechanych ludzi można spotkać i dowiedzieć się czegoś, o czym w mediach się nie słyszy. Zdjęcia są zebrane tutaj
Joasia, przedstawicielka rodziny witariańskiej
Jeśli macie okazje, zajrzyjcie na Wałową. Ja trafiłam tam z ciekawości i zamierzam wracać, bo zostało mi spaghetti i koktajl czekoladowy z menu do wypróbowania. Można przyjść też na wino albo kawę z mlekiem sojowym.

Saturday 10 November 2012

proste i tanie oczyszczanie (to nie miał być slogan reklamowy)

Odkurzam swój pokój raz w tygodniu, bloga też wypadałoby z tą częstotliwością odświeżać. Tym razem to nie ja, ale mój laptop jest nieskory do współpracy. Dodawanie wpisów z komputera brata to wątpliwa przyjemność (przebiegły ośmiolatek sprawdza w historii, na jakie strony wchodzę...). Ale mniejsza o to.
Przechodząc do tematu: w weekend, gdy tylko mam chwilę wolnego czasu rano, robię sobie kilka szybkich oczyszczających wewnętrznie "rytuałów". Do niedawna oczyszczanie kojarzyło mi się głównie z głodówkami albo lewatywami doktora Tombaka (brrr). Ta wersja jest bardziej lajtowa, nadaje się dla wszystkich chętnych i nie wymaga zabójczych poświęceń. Można wybrać sobie jeden sposób czyszczenia, bądź zafundować organizmowi od razu całość. O co chodzi?

1) Czyszczenie języka - zielarze i inni szamani patrząc na język mówią, który narząd nadaje się do podreperowania. Nie żebym była fanatyczką medycyny naturalnej (no dobra, jestem), ale wierzę, że jest w tym sporo prawdy. Zanieczyszczenie ciała często przekłada się na śluz/nalot na języku. Do codziennego odśluzowania wystarczy łyżeczka do herbaty. Obracamy ją dnem do góry, wywalamy jęzor przed lustrem i delikatnie skrobiemy, płucząc co moment łyżeczkę (biały nalot to klasyk nawet u superbio wegan).

2) Czyszczenie nosa - do kubeczka nalewamy wodę (najlepiej przegotowaną ze szczyptą soli), wtykamy tam nos i dajemy mu się "napić" (śmiejcie się, nie umiem inaczej tego opisać). Po kilku lekkich wciągnięciach wyjmujemy nozdrza, dajemy skapnąć wodzie i dokładnie wydmuchujemy nos. Najlepszy patent na katar.

3) Czyszczenie oczu - dobre dla osób takich jak ja, które chodzą od książki do monitora. Do miski nalewamy wodę (najlepsza przegotowana, z lenistwa używam kranówy), zanurzamy twarz i powoli mrugamy, wywracamy oczami itp. Oszuszamy twarz ręcznikiem i wracamy przed kompa (żarcik).

4) Szczotkowanie ciała - wychwalane przez zmarzluchów, staruszki ze słabym krążeniem i otyłe panie. Potrzeba do tego szczotki (ja kupiłam swoją w The Body Shop, mają spory wybór takich narzędzi tortur) i ustronnego miejsca - chyba nie chcecie, żeby ktoś zobaczył Was gołe jak święty turecki szorujecie się po skórze z dzikim zapałem? Zaleca się szczotkować zawsze od stóp w stronę serca, a później wskoczyć pod prysznic.

5) Imbirowa herbatka - plaster cytryny wyciskamy do kubka, dodajemy pokrojony lub starty imbir (suszony raczej się nie sprawdzi), zalewamy wrzątkiem i parzymy 10 minut. Piję to zawsze przed śniadaniem - pomaga złagodzić pryszcze,rozgrzewa i nie zawiera (toksycznej ;) kofeiny. W wyjątkowo zimne dni dosypuję odrobinę chilli.


A Wy macie jakieś odjechane sposoby dbania o siebie, do których nie zawsze się przyznajecie?

Wednesday 31 October 2012

makaron z fasolą symbolizujący prawdę w pustym wszechświecie

Tytuły moich postów coraz bardziej kojarzą mi się ze sztuką współczesną, idę w jakąś abstrakcję. Chętnie rozwinę się w tym kierunku, także spodziewajcie się niezrozumiałych zlepków myślowych z mojej strony.

Coraz częściej dochodzę do wniosku, że rzeczywistości tak naprawdę nie ma. Że żyjemy tylko tym, co mamy w głowie. Gdyby tak wyjąć myśli, emocje, dorabiane scenariusze, opinie i zmartwienia, co by zostało? Czy bycie aktorami w naszej własnej telenoweli nie jest jedynym sensem egzystencji? Czy chcemy funkcjonować w prawdzie - wschodzącym Słońcu, rosnącej trawie, przejeżdżających samochodach? Ludzie chyba boją się tej pustki, która ma rzekomo zostać po odcięciu się od rozumowo - zmysłowych bodźców. Nie czuję się nihilistką, więc jestem za teorią, że obiektywna rzeczywistość zawiera coś więcej niż tylko czarną dziurę. A nawet coś ważniejszego - spokój, bezpieczeństwo, brak cierpienia? <dobra, teraz zżynam od Buddy>

Przechodząc do spraw bardziej przyziemnych - element obiektywnej rzeczywistości, niezależnie od moich schiz, to ciepły posiłek. Między rozważaniami (prawie) filozoficznymi a pozorowaniem odrabiania prac domowych udało mi się zrobić całkiem smaczny obiad. Trochę chińsko-meksykański, ale niezbyt skomplikowany i pracochłonny. Polecam, zwłaszcza na zmęczoną głowę i przy butach mokrych od śniegu.

Chińsko-meksykański obiados (słowo podchwycone z bloga Izabelli)
na dwie porcje potrzebujemy:
- 150 - 180 g chińskiego makaronu (ryżowy/sojowy/z fasoli mung)
- 1 - 2 łyżki oleju/oliwy do smażenia
- średnią cebulę
- puszkę czerwonej fasoli (240 g po odcedzeniu)
- szklankę pulpy pomidorowej
- pół dojrzałego awokado
- przyprawy według uznania - chilli, tymianek, kurkumę

Makaron przygotowujemy według instrukcji na opakowaniu. Na patelni rozgrzewamy olej. Wrzucamy pokrojoną drobno cebulkę i smażymy do zeszklenia. Posypujemy przyprawami. Po chwili dorzucamy fasolę i mieszamy z pulpą pomidorową. Trzymamy na ogniu kilka minut, mieszając co jakiś czas. Układamy w głębokich talerzach, ozdabiamy kawałkami awokado. Smacznego!

Saturday 13 October 2012

naleśniki zamiast dynastii Wettinów

Jestem fanką robienia rzeczy bezużytecznych, szeroko pojętego marnowania czasu i znanego między innymi z fejsbuka tekstu "I'm bored, let's eat". Wypruta z sił po dość męczącym tygodniu szkolnym (bardziej psychicznie niż fizycznie, smęcenie nauczycieli ssie) szykuję się na kolejne podobne dni. Oby do weekendu, ferii, wakacji, emerytury... Korzystanie z życia to nie dla mnie, większy fun mam ze smęcenia i użalania się nad sobą. Zamiast robienia notatek internet, zamiast ćwiczeń plotki i wypijanie litrów herbaty, zamiast dłuższego wypoczynku drgająca od ciągłego czytania powieka. Ale przynajmniej naleśniki były dobre.


Na ciasto (około dwóch porcji, I guess?):
- szklanka mąki (pół na pół orkiszowa chlebowa i kukurydziana)
- pół szklanki mleczka kokosowego
- szklanka wody (lub trochę mniej, jeśli wolimy bardziej gęste ciasto)

Na nadzienie (do dwóch naleśniorów):
- 1/2 niedużego brokuła (około 200g)
- pasta warzywna (u mnie marchew i kalafior ugotowane z kawałkiem glona, zmiksowane z białym sezamem i pestkami słonecznika)
- ulubione przyprawy i zioła (świeże lub suszone)

Mieszamy mąki i miksujemy z mleczkiem i wodą, odstawiamy na kilka minut. Smażymy na suchej patelni z obu stron do zarumienienia. Smarujemy hojnie pastą, nakładamy warzywa, posypujemy ziołami (w zimniejsze dni polecam chilli albo kurkumę). 

Przepis właściwie jest bardziej powrotem do kolorowego lata niż typowo zimową potrawą. Naleśniki nadadzą się na lekki, ale sycący obiad. Pojawiły się u mnie na talerzu spontanicznie - wykorzystałam to, co akurat zalegało w lodówce. Można go modyfikować zależnie od upodobań i dostępnych produktów. Przy okazji reklama nowego numeru gazety Vege, polecam w ramach zagryzki do obiadu.

Saturday 29 September 2012

po pierwszym rzuceniu okiem - kolekcje na wiosnę/lato 2013 part 1

Zakładam, że nie jestem jedyną osobą na świecie, która nie wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia. W tym przypadku nie mam jednak na myśli szlachetnych porywów serca, tylko ubrania. Większość ludzi mody żyje teraz pokazami na wiosnę/lato 2013 (w sumie dlaczego, przecież i tak będzie koniec świata?), które będziemy oglądać jeszcze przez najbliższy tydzień. 
Wracając do pierwszego zdania, u mnie ocenianie kolekcji po pierwszym zobaczeniu zawsze prowadzi do innych wniosków niż interpretowanie jej na spokojnie, po przeczytaniu kilku recenzji i poznaniu przodujących tendencji (trendów). Początkowe "łaaały" zamieniają się po miesiącu na zdziwione uniesienie brwi ("Co mi się do diabła w tym podobało?"). Także dzisiejszy ranking jest szkicem, który będzie wielokrotnie poprawiany, albo nawet zmięty i wyrzucony do kosza. Bynajmniej na chwilę obecną jest on jak najbardziej szczery i prawdziwy. 
A Wam co do tej pory wpadło w oko na fashion weekach?

Pierwsza Piątka Podobających się Pokazów:
1) Acne - mimo, że niby wszystkie sylwetki były utrzymane w podobnym stylu, trudno jest mi w kilku słowach zdefiniować tę kolekcję. Były tiszerty, marynarki, geometryczne spódnice, spodnie z rozciętymi nogawkami. Ciekawe kroje, różnorodne fasony. Bardzo przypadły mi do gustu kolory - przyciągały wzrok, a nie były ani jaskrawe, ani mdłe. Stroje na pograniczu biurowego uniformu, piżamy i zestawu na imprezę.
2) Jil Sander Navy - nowa marka, młodsza siostra popularnego Jil Sander. Klimat po prostu piękny. Trochę lata 60., sukienki i spódniczki grzecznej uczennicy, kołnierzyki i toporne koturny. Kwiatki, paski, kratka i zlizana fryzurka. Uwielbiam.
3) Prada - wiem, że głupio robię waląc takie ogólniki, ale Prada wydawała (wydaje?) mi się nieco babcina. Tym razem nie jest inaczej, choć chyba ciekawiej. Niebanalne kwiatowe nadruki, srebrne skarpety (kosmos!), sukienki inspirowane kimonem, ciężkie płaszcze - nieco mrocznie, jak najbardziej jesiennie.
4) Twenty8Twelve - nie pierwszy raz zwracam uwagę na stroje tej, nie jakiejś mega znanej, marki. Tym razem oczarowały mnie przygaszone, pastelowe barwy, płaskie buciki oraz nadanie nowego charakteru powszechnym materiałom (dżins, bawełna).
5) See by Chloe - ostatni na liście, ale nie ostatni ogółem. Nie będę ukrywać, że kocham Chloe - to jak się ubiera i to, jak projektuje. Na wiosnę zaproponowała luźne, marszczone kroje. Pojawiły się moje ulubione kolory - granatowy, musztardowy, malinowy. Na plus też wiązania w talii i zmienianie proporcji (niski/wysoki stan spodni).

Saturday 22 September 2012

kuratoryjny konkurs polonistyczny jako inspiracja do tworzenia sztuki?

Nie chciałam zaczynać wpisu od "No bo szkooooła...", ale od września do czerwca to jedyny prawdziwy powód mojego sporadycznego bywania na blogu. Tak żeby nie spowiadać się z pierwszych ocen i narzekać na nieumiejętność zrobienia elektroskopu (przykro mi, że nie umiem używać lutownicy) spojrzałam na codzienne uczniowskie zmagania od bardziej zjadliwej, kreatywnej perspektywy. W moim przypadku sprowadza się to do bazgrolnika. Jest on zwykłym, najczęściej grubym zeszytem w kratkę, którego funkcji jednoznacznie nie określiłam. Służy do wszystkiego - wyrywania kartek, robienia prac domowych "na brudno", zapisywaniu ważniejszych czy zabawniejszych rzeczy. No a na pierwszym miejscu - do rysowania. Prowadzę takie bazgrolniki chyba od czwartej klasy podstawówki, za co jestem sobie niesamowicie wdzięczna zwłaszcza na nudnych lekcjach (granie na komórce nigdy mnie nie pociągało, rzucanie papierowymi kulkami jeszcze mniej).














Ten rok póki co okazuje się niezbyt płodny. Zakładam jednak optymistycznie, że zeszyt będzie się powoli zapełniał. A co po wakacjach? Zostanie na wieczną pamiątkę wspaniałego ostatniego roku w gimnazjum (nie umiem wyzbyć się tu ironii, wińcie Ministerstwo Edukacji)? Przepadnie w czeluściach szuflady? Trafi na makulaturę? To się okaże, a chwilowo szkicuję dalej. Polecam i Wam.

Jeszcze w tym temacie, tworzenie dobrej poezji w godzinach szkolnych też popieram. Tutaj przykład - klik.

Sunday 9 September 2012

bez królików doświadczalnych - wegańskie kosmetyki

"Materiał" na kotleta cierpiał, zanim stał się złocistym kawałkiem mięska? Okej, rozumiem, nie jem. Eleganckie, porządne, błyszczące buciki są zrobione ze skóry zdartej ze zwierzaka? Unikam, popylam w trampkach i poliestrowych (?) kozakach z pseudo futerkiem. Ale święta nie jestem i po szampon zdarza mi się sięgać sugerując się nalepką "najtańszy" zamiast "vegan". Trochę z lenistwa, trochę z braku czasu i obycia w sklepach internetowych. Żeby usprawiedliwić się przed samą sobą, dziś krótka recenzja trzech firm, których produkty wypróbowałam. 

1) Himalaya Herbals - nieprzypadkowo na pierwszej pozycji. Do tej pory to moja ulubiona marka. Bardzo przystępne ceny (mydło za dwa złote, maseczki po dwanaście), duży wybór produktów, neutralne lub delikatne zapachy i mało chemiczne składy (wyciąg z ciecierzycy, migdałów, ogórka, aloesu itp.). Kilka produktów specjalnie dla cery trądzikowej (męczę nimi moje pryszcze). W swojej łazience posiadam krem ze zdjęcia, peeling morelowy, krem nawilżający na dzień i zielone mydło.

2) Alterra - mocno reklamowana przez wegetarian i wegan. Firma oferuje produkty do włosów (różne szampony, maski, odżywki), ale też kremy, pomadki i inne. Ceny podobne jak wyżej, czyli bardzo przyzwoite. Kosmetyki łatwo dostać, bo są dostępne chyba we wszystkich Rossmannach. Dość wygodne opakowania i szeroka gama zapachów. Niestety te ostatnie dla mnie nie kojarzą się zbyt "naturalnie". Wypróbowałam dezodorant jojoba i szałwia (trochę jak sprej na komary, ale całkiem fajny) i szampon migdałowy, który jakimś cudem pachnie brzoskwiniami.

3) Original Source - nie poznałabym tej marki gdyby nie to, że dostałam darmowe próbki. Seria obejmuje żele pod prysznic, mydła i płyny do kąpieli. Urzekły mnie odjechane zapachy - maliny z wanilią, gruszka z awokado, pomarańcza z imbirem bądź mango z makadamią. W końcu wybrałam płyn czekoladowo - miętowy, który po kilku użyciach uwielbiam. Minus za mało poręczne opakowania, plus za ceny.

Poszukując nietestowanych na zwierzętach kosmetyków zastanawiałam się nad zarzutami otoczenia w stosunku do takich produktów. No, wiecie:
- Jak nie chcesz, żeby testowali na króliczkach, to na czym mają testować? Na ludziach?
Dla mnie odpowiedzią na to pytanie jest roztaczanie utopijnej wizji:
- NO TO DO CHOLERY UŻYWAJCIE NATURALNYCH SKŁADNIKÓW, Z KTÓRYMI NIE MA RYZYKA.
Naprawdę, lepiej rozgnieść sobie na twarzy pomidora lub przypudrować się mąką ziemniaczaną niż wspierać te szkodliwe (dla nas i dla szczurów) chemikalia.
A wegańskie kosmetyki nie dość, że tanie i ładnie pachną, to jeszcze stają się coraz łatwiej dostępne.
Jeśli macie ochotę na więcej, istnieje spis przyjaznych firm (klik), a także zawsze sprawdzający się evergreen.

Friday 31 August 2012

zasłodzić się kaszą? (jeszcze raz śniadanie)

Od dwóch lat mogę się poszczycić brakiem cukru w ustach, ale nie ukrywam swojej "słodkiej" przeszłości - tabliczka czekolady dziennie, batony, słodkie płatki, lody i bita śmietana to dawniej był u mnie klasyk. Teraz rozwodzę się nad słodyczą gotowanej marchewki, a inni patrzą na mnie jak na osobę z upośledzeniem smaku. Mimo, że moje zmysły mogą być trochę nie w normie, dzisiejsze śniadanie ledwo skończyłam, bo co chwilę przerywałam je okrzykami "Jezu, jakie to przeraźliwie słodkie!". Najsilniejsze skojarzenie? Duży snickers. A podobno zdrowe jedzenie jest nijakie.

Śniadaniowa kasza Snickers
(jedna porcja)
- 5 łyżek stołowych suchej kaszy jęczmiennej grubej
- szklanka mleczka ryżowego (u mnie domowe)
- 6 dużych, mięsistych suszonych śliwek
- pół łyżki kakao/karobu (opcjonalnie)
- słoiczek z resztkami masła orzechowego

Kaszę prażymy w suchym garnku do lekkiego zarumienienia. Mleczko doprowadzamy do wrzenia w oddzielnym garnuszku i zalewamy kaszę. Po chwili dodajemy pokrojone śliwki. Gotujemy na średnim ogniu 20 - 25 minut, dolewając wody w razie potrzeby. Kiedy kasza zrobi się miękka, zostawiamy jeszcze na kilka minut pod przykryciem. Przelewamy do słoiczka i kontemplujemy roztapiające się na ściankach masło <3.

Żeby zneutralizować zabójczą słodycz, zapiłam kaszę domowym sokiem. Powstał z dwóch bardzo dużych marchewek oraz kilku(nastu?) kawałków selera naciowego. Nie pracuję co prawda w TV szopie, ale musicie mi uwierzyć, że życie z sokowirówką jest o wiele piękniejsze.
Smacznego!

Monday 27 August 2012

bazar tiszertów na złość stopniałym oszczędnościom

podejść do odpowiedzi przed nauczycielem w takiej koszulce...?
synonimy też sympatyczne: bałamut, pies na baby, ogier;
a po chorwacku... zavodnik
alkohole podążają za postępem technologicznym
marka Pudle w Pudle zdycha bez sztuki
takie plamy to ja lubię
dawno temu, w odległej Warszawie... May the force be with you
nieczerwony Kapturek w "mhrocznej" wersji
metki w kształcie tostów, how cute.
czaszki, pastele i gustowne dresiki
W sobotę w stolicy pogoda szara i deszczowa, ale targ koszulek i tak się odbył. Co więcej, trochę dodał kolorów (do dziewczyn z zielonymi i różowymi włosami: przepraszam, że się tak gapiłam, ale to jest taaakie piękne). Bardziej i mniej znane polskie marki rozstawiły swoje stoiska, przy których zbierał się spory tłumek ludzi spragnionych tiszertów. Mimo najszczerszych chęci niczego nie nabyłam. Tak to jest, jak się na początku sezonu kupi garść rzeczy w centrum handlowym - budżet szybko się wyzerowuje. W każdym razie  pomysł organizatorów udany, wykonanie również, a lokalizacja nawet więcej niż dobra (ulica Szpitalna: po lewej sklep i knajpka ekipy z Pies Czy Suka, po prawej placówka Red Onion. Nadal nie wiecie, o czym ja w ogóle piszę? Mogę Was oświecić stroną wydarzenia na facebooku - klik.

Friday 24 August 2012

Człekopodobna dojrzałość/Old and wise


Biały blok rysunkowy A5, niebieski długopis (tutaj w wersji czarno-białej)/
White A5 drawing pad, blue pen (here black&white)

Inspirowane tą serią małpy wyszły z aż za dużym podobieństwem do ludzi, ich mimika mnie rozbraja/Inspirations taken from here, I am quite surprised that these pictures are so human-like, just look at these monkeys' faces...

Monday 20 August 2012

szewc bez butów chodzi? (chyba aluzja do swojej osoby)

Zawsze, gdy wspominam, że interesuję się MODĄ mam wrażenie, że ludzie objeżdżają mnie spojrzeniem od góry do dołu z miną typu Oh, serio? Nie widać po tobie. No w sumie trudno się nie zgodzić. Uwielbiam o ciuchach pisać, oglądać je, kupować i dotykać, rysować, fotografować. Jednak przechodząc do ubierania samej siebie moje dobre chęci albo szybko wyparowują, albo przekładają się na niezbyt dobre efekty. Jeśli jest ciepło, w miarę komfortowo (wchodzenie po schodach w spódnicach do ziemi to czysta rozkosz, polecam) i nie czuję się jak bezdomna/hippis/pani lekkich obyczajów to na ogół mnie to satysfakcjonuje. 
Na zdjęcia spontanicznie umówiłam się z Agatą (na żywo tak samo ładną jak na blogu), która cierpliwością i  sprzętem (serio mam taką gładką cerę czy to jednak Photoshop?) poradziła sobie z moim brakiem doświadczenia w pozowaniu.
Mam na sobie: t-shirt z C&A, guzik kupiony w Claire's, plecak no-name (ze sklepiku ze starociami w Gdańsku), sweter, spódnica i buty ze strychu mojej babci (ubrania z lat osiemdziesiątych my love)/
photos by Agata, wearing C&A t-shirt, Claire's button brooch, no-name backpack from Gdańsk, vintage cardigan, skirt and shoes (I love my mum's wardrobe from 80's.)

Thursday 16 August 2012

brzydkie, ale zdrowe i pożywne śniadanie w (zaledwie?) 25 minut

Promienie Słońca już od dłuższego czasu wpadają przez okno. Nerwowo szukamy budzika (wersja hard - pracująca) lub z własnej woli próbujemy rozchylić powieki (wersja light - wakacyjna). Po omacku cudem trafiamy stopami do kapci i toczymy się do kuchni, odpychając lekko od mijanych ścian. Skupiamy całą swoją poranną koncentrację na wlaniu wody do czajnika i wsadzeniu torebki z herbatą do kubka.
Nie dziwi mnie, że tak wiele osób nie jada śniadań. Co ja robię o siódmej trzydzieści, w środku sierpnia, na nogach? 
Robię tak: rozgrzewam suchy garnek. Wsypuję pięć łyżek stołowych kaszy jaglanej i prażę, aż zacznie pachnieć. Zalewam wrzątkiem z wspomnianego wcześniej czajnika. Podczas gdy woda bulgocze na średnim ogniu, obieram cztery nieduże pietruszki i kroję drobno, w kostkę albo cienkie plasterki. Po pięciu minutach wrzucam do kaszy razem z garścią rodzynek. Zmniejszam ciut ogień i przykrywam. Lubię, kiedy wszystko jest porządnie rozgotowane, więc daję sobie piętnaście minut na umycie zębów, walkę z kołtunem na głowie i makijaż. Od czasu do czasu wybiegam z łazienki aby sprawdzić, czy nie trzeba dolać płynu (tutaj zostawiam Wam dowolność - można użyć wody, mleka, mleczka roślinnego, soku czy (dla mniej wyspanych) kawy. Gdy kasza wszystko "wypije" zdejmuję ją z palnika i odstawiam przykrywkę, żeby danie lekko wystygło. W tym czasie biorę garść nerkowców i mielę na proch w młynku. Posypuję kaszę i dokładnie mieszam w garnku, aż powstanie bardziej kleista, puddingowa konsystencja. Przekładam do miseczki i sprawdzam swój czas (25 minut, sprinterką to ja nie jestem). 
Przed skonsumowaniem opcjonalnie dodajemy przyprawy (wanilię, kardamon, cynamon itp.) albo (o zgrozo!) cukier. Mi wystarcza tradycyjna wersja. 
Proste? O świcie niekoniecznie, ale wystarczy przywyknąć, wierzcie mi.

Monday 13 August 2012

"kolorowe dzieciństwo" (szkice)/"colorful childhood" (sketches)

takim kosmitą byłam w pierwszym roku życia/
being an alien at age one
mała, rozczochrana materialistka
(kurczowy chwyt swojej zabawki)/
my 4-year-old self while enjoying dolls
Kolorowy blok rysunkowy A4, ołówek 2B/Colorful drawing pad, 2B pencil

Friday 10 August 2012

ciuchowo już jesień

Zakupiłam trochę gazet, spędziłam kilka(dziesiąt) minut na style.com i mam już jako-tako wyrobioną opinię o tym, co pojawiło się na wybiegach. Bardziej ciekawi mnie co ludzie naprawdę będą nosić na ulicach, także swoje przemyślenia dotyczące mody zwykle ograniczam do ready-to-wear. Ogólnie jesienne trendy oceniam jako ciekawsze od letnich, bo wymagają od twórców więcej kreatywności (proponowanie rok w rok szortów, bikini i kwiatowych wzorów na plażę jest... nudne?). Osobiście nie polecę od razu do sklepu i nie zgarnę połowy asortymentu - ani nie mam na to pieniędzy, ani specjalnej ochoty. Śledzenie nowych kolekcji daje mi za to ten komfort, że zyskuję dzięki temu szersze spojrzenie na to, dlaczego obywatele wciągają na grzbiet określone części garderoby, a często też widzę, jaki związek mają ciuchy z kulturą, sztuką bądź polityką.

TAK. Co mi się podoba/popieram/będę nosić:
1) błękit (Pucci, Cacharel). Dla mnie chyba najpiękniejszy z pastelowych kolorów. Ładnie podkreśla opaleniznę, ale pasuje też do bladej skóry. Może być dziewczęcy (niebieskie sukienusie, płaszczyki itp.), szykowny (marynarki, ołówkowe spódnice) albo luzacki (bawełniane/dresowe ubrania).
2) sport (Stella McCartney, Celine). Nawet jeśli ignorujesz media odłączając kablówkę (patrz ja) o olimpiadzie w Londynie trudno nie słyszeć. Propagowanie aktywności fizycznej przeniosło się też na tygodnie mody. Cóż, gdy mogę kupić wygodny, piękny i dobrze uszyty dresik i pomknąć prosto z zajęć jogi na miasto jestem tylko "na tak".
3) futuryzm (BalenciagaAlexander McQueen). Ciągle za mało tego trendu na ulicach. A przecież mocno geometryczne fasony i lekko metaliczne tkaniny mogą wyglądać interesująco, zwłaszcza w formie płaszcza albo topu.
4) gotyk (GivenchyGucciVersace). Jęczymy, że ponury, niechlujny i mało kobiecy. Ja mam pewną słabość do ostrych, subkulturowych stylów. Ciemny makijaż, tiul, czarny aksamit... Jak można tego nie lubić?
5) oryginalne torby (MoschinoBurberry). Uwielbiam kupować torebki, ale praktycznie nie zdarza mi się ich nosić. Mam taką w kształcie kaczki, kokosa, podłużnego żeglarskiego worka, z falbanami i z krawatów. A u Diane von Furstenberg pojawiła się torebeczka-zegar.
6) szalone obcasy (Marc Jacobs, Blumarine). Szpilki wywołują u mnie zniesmaczenie. Co innego buty na grubym słupku - bardziej stabilne i estetyczne, a w tym roku jeszcze dość odjechane. Wybór jest duży: neonowe, futrzane, błyszczące, patchworkowe albo retro.

NIE. Co mi się nie podoba/odmawiam/nie będę nosić:
1) seksowna czerwień. Trend wałkowany rok w rok. Sukienki z rozcięciami i wściekle czerwone koronki to trochę burleskowe klimaty...
2) orientalne wzory. Ciężkie i tandetne. Pasują starszym paniom albo jako motyw na szlafrok.
3) barokowe ornamenty. Nawet w małych ilościach są przytłaczające. Połączenie cerkwi i starego Hollywood - nie, dziękuję.
4) lata 70. Natłok wzorów, spodnie po pachy, hipiska w przerysowanym garniturze. Postarzające? Tak. Eleganckie? Niekoniecznie.
5) lśniąca biżuteria. Naszyjniki XXL, opaski z perełkami i wielkie kolczyki sprawiają, że wyglądamy jak choinka przed Bożym Narodzeniem. No i stać na przystanku przy minus dwudziestu w atłasowych rękawiczkach to dopiero poświęcenie.
6) po męsku. Lniane smokingi czy luźne koszule są w porządku w okresie wiosenno - letnim. Pod grubą kurtką i tak czuję się na tyle bezpłciowo, że dokładanie do tego teczki i spodni w kantkę chyba mija się z celem.

A Wy? Co lubicie, na co się krzywicie, co nosicie? O najlepszych (subiektywnie oczywiście) jesienno-zimowych kolekcjach jeszcze pewnie coś naskrobię, także watch out.

Monday 6 August 2012

my'o'my

Możecie nie wiedzieć, jeśli mnie słabo znacie, że w kontekście różnych rzeczy często nadużywam słowa "urocza". Chcąc nie chcąc, ten przymiotnik najlepiej opisuje knajpkę, którą ostatnio odwiedziłam. O czym mowa? O warszawskim my'o'my, podobno modnym (ciężko to wyczuć?) i podobno hipsterskim (nie rozglądałam się zbytnio, ale chyba żadnych vansów) miejscu. Trafić tam nietrudno, bo to prawie ścisłe centrum (ulica Szpitalna 8), wystarczy skręcić za Wedlem i nie przegapić niedużego wejścia. Przeglądając opinie powstała z nich wizja, że jedzenie takie sobie, tłumy wylewają się oknami, a obsługa traktuje ludzi jak ścierki do podłogi. Ja odniosłam zupełnie inne wrażenie.
Kiedy jestem w kawiarni paradoksalnie mało mnie obchodzi kawa czy żywność. Najważniejszy jest wystrój. Tutaj z miejsca się zakochałam, bo zastałam taki trochę mój dream home - przytulnie, jasno, pufy, pastelowe poduszki, białe, kręte schodki prowadzące na piętro, a tam wygodne fotele. Nie miałam problemów ze znalezieniem stolika. Dodatkowy bonus to sporo miejsc do siedzenia na dworze.
Na stolikach mamy dwie karty: z jedzeniem i z napojami. Ta pierwsza oferuje zestawy śniadaniowe, tortille, sałatki, tosty i słynne bajgle. Przy barze mamy też słodkości - ciasta i lizaki, pojawiają się również zupy. Nie najgorszy wybór dla wegetarian. Napojów do wyboru w bród: jedna strona karty dla pijących, a druga dla "abstynentów". Asortymentem alkoholowym się nie interesowałam (co ze mnie za gimnazjalistka?!), choć i tak trudno było się zdecydować. Zamówić można kawy, herbaty, soki, koktajle, szejki dla skacowanych, czekoladę, lemoniady i zimne, gazowane napoje. Jeśli nie trawimy krowiego mleka z menu wybieramy sojowe bądź inne roślinne. Bardzo tanio nie jest, ale nie jest też drogo.

Obsługa wyluzowana, traktują jak "swojego człowieka". Dopiero zaczęłam przeglądać dostępne herbaty, a już dostaję przed nos słoik z zieloną ananasową do powąchania. Jeśli jesteście pierwszy raz, warto spytać co polecają. Przy niedużym ruchu zamówienia pojawiają się bardzo sprawnie. Okazjonalnie organizowane są tu eventy, ale póki co nie jest o nich zbyt głośno, więc trzeba się interesować. Na parterze do przejrzenia lub wzięcia leżą gazety o sztuce i ulotki o tym, co w stolicy piszczy.

Moja pierwsza wizyta była udana i z pewnością jeszcze tu zawitam. Zresztą wszystkich warszawiaków zachęcam do zajrzenia i samodzielnego ocenienia tego miejsca.

My'o'My, ul. Szpitalna 8

Friday 3 August 2012

Wednesday 1 August 2012

summer in photographs.

licealny zamysł artystyczny mojej matki/
my mum in high school and her artistic ideas
a za oknem prawie Narnia/ little wonderland outside
szybkie szkice/fast sketches 
ohydnie kwaśne porzeczki/terribly sour redcurrants
rozmyty dym z ogniska/cloud of smoke
pierwsze jesienne pomysły/first simple fall moodboard
odkrywanie funkcji lustrzanki/amazed how my camera works
muzyka z empikowej półki z przecenami i przerobiony zeszyt/
new CD (bought on sale) and  DIY notebook

Tak minął mi lipiec. Wracam do produktywnych (serio?) dni/Bye, bye July. Now I'm hard-working girl again (oh, really?).

read me