Sunday 28 April 2013

dajcie biednym weganom białka

Jeśli ktokolwiek jeszcze wierzy, że bez mięsa nie ma mięśni, a na niedobory białka cierpi trzy czwarte trawożernej populacji, odsyłam do tego artykułu. Sama nie będę się nad tym roztrząsać - lepiej zostawić takie dywagacje osobom, które mają w tej dziedzinie jakąś wiedzę.
Białko jednak jest ściśle związane z dzisiejszym wpisem. Otóż nigdy nie przykładałam się, jako sportowiec-amator, do komponowania posiłków przed- i potreningowych. Niechętnie patrzyłam na wywiady z zawodowcami, którzy po wieczornych ćwiczeniach jedzą tylko twaróg, jogurt albo chudą szynkę (nawet przed odstawieniem nabiału nie mogłam przełknąć serków wiejskich - nie wiem, czemu ludzie tak szaleją na ich punkcie?). Gdy ćwiczę więcej siłowo, na ogół nieświadomie sięgam po więcej fasoli czy hummusu, więc nie siedzę z kalkulatorem w ręce i nie wyszukuję specjalnych proteinowych batoników. 
Po ostatnim kickboxingu kostka tofu leżąca w lodówce wydała mi się więcej niż kusząca. Czułabym się ciut prymitywnie po prostu rzucając się na nią. Z tego powodu skomponowałam coś na kształt wegańskiej białkowej kolacji. Bez węglowodanów złożonych (co się rzadko u mnie zdarza), z surowymi warzywami.


Cukinię starłam w paski obieraczką do ziemniaków (aby zrobić pseudo "spaghetti"), pomidorki pokroiłam, tofu podzieliłam na grube plastry i przyrumieniłam z obu stron na suchej patelni. Ułożyłam na talerzu i skropiłam sokiem z cytryny.


Polecam użyć wcześniej doprawionego tofu, jest o wiele smaczniejsze dla osób, które nie przepadają za jego dość mdłym smakiem.

Taka niewinna kolacyjka pokrywa prawie całe dzienne zapotrzebowanie na białko dla osoby dorosłej (45 - 55,5 g według COMA).




A Wy jecie więcej bogatych w proteiny produktów w dni treningowe? Macie jakieś roślinne patenty na rozbudowę muskulatury? ;)

Sunday 21 April 2013

tym razem bez dziwactw - cytryna

Dawno nie pisałam nic o kosmetykach i pielęgnacji ciała jako takiej. Może dlatego, że o swoją "urodę" przez ostatnie miesiące dbałam w stopniu mniej więcej zerowym. Demotywuje mnie fakt, że pryszcze są niewrażliwe na wszelkie moje starania, a śpiąc dziewięć godzin na dobę po tygodniu szkolnym i tak wyglądam jak zombiak. Jednak wybuchu wiosny nie powstrzymam. W pełnym słońcu spierzchnięta skóra i kołtun na głowie wyglądają zdecydowanie gorzej niż pod czapką i szalikiem. Przed sięgnięciem po rybaczki wypadałoby też okaleczyć się trochę depilatorem (ostatnio moje nogi widziały maszynkę do golenia w okolicach rozpoczęcia roku szkolnego...). Zanim wpadnę z obłędem w oczach do Rossmanna i zgarnę połowę asortymentu z półek, jedną ręką otwieram laptopa, drugą - lodówkę. Na pierwszy ogień idzie cytryna.
Kupując ten owoc (niezależnie, czy chcemy go skonsumować, czy wetrzeć w jakąś część ciała) warto wybierać cytryny o grubej, chropowatej skórce, bo nie są tak wypakowane chemikaliami. Przed użyciem należy sparzyć ją wrzątkiem. Cytrus jest znany głównie z właściwości antybakteryjnych i często występuje w kosmetykach.

Tonik na wypryski, przebarwienia, rozszerzone pory zrobimy z 2 łyżek przegotowanej wody i kilkunastu kropel soku z cytryny.
Do odżywczej płukanki do włosów przeciw łojotokowi potrzebujemy 1 szklanki herbatki z pokrzywy, łyżeczki octu jabłkowego i łyżki soku z cytryny.
Przed usuwaniem zrogowaciałego naskórka z łokci i kolan możemy je natrzeć sokiem z cytryny, a następnie zmyć ciepłą wodą (zmiękcza skórę). Gdy to samo zafundujemy paznokciom, łatwiej pozbędziemy się plam z nikotyny czy przebarwień.
A na kurzajki wykonujemy preparat: skórkę z cytryny kroimy na małe kawałki i zalewamy octem spirytusowym. Następnego dnia wyjmujemy jeden z kawałków i przyklejamy do narośli. Taki opatrunek należy zmieniać kilka razy dziennie. Kuracja trwa około dwóch tygodni.

inspiracja z gazety Vege

Sunday 7 April 2013

wstęp do "młodzieżowego" opowiadania - wersja robocza

Wchodząc do pokoju Franki można było ulec wrażeniu, że ma się do czynienia z osobą nieco schizofreniczną. Umiarkowany porządek lub, jak kto woli, umiarkowany bałagan dostrzegało się tylko w kilku częściach pomieszczenia. Iluzja chaotyczności znikała po paru minutach obserwacji, kiedy to zdziwiony gość zdawał sobie sprawę, że kłębowisko najprzeróżniejszych przedmiotów jest ułożone z precyzją godną Perfekcyjnej Pani Domu. Komoda była wypełniona kilkunastoma parami legginsów (w większości splątanymi w supły), skarpetami nie do pary oraz rozciągniętymi swetrami (regularnie pranymi, ale praktycznie nigdy niedotykanymi żelazkiem). Półka z gwiazdkowymi prezentami szczyciła się grubą, równomierną warstwą kurzu. Co innego parapet, na którym leżało pięć ulubionych albumów i zdjęcie z wakacji z Kryśką - tutaj ani jeden paproch nie miał racji bytu. To samo tyczyło się bieżni. Kupione półtora roku wcześniej ustrojstwo lśniło w rogu pokoju. Bez problemu mogłoby figurować na Allegro z dopiskiem "nowe". Ojciec dziewczyny często tłumaczył znajomym, że roztrzepana córka zaczyna sprzątanie od parapetu, po czym szybko traci zapał ("Wiecie, jakie są nastolatki..." - mawiał z irytującym przekonaniem). Franka nie była roztrzepana. Po prostu umiała oddzielać sprawy ważne od nieważnych. Miała pewne priorytety. Zdecydowanie nie zaliczał się do nich wymuskany wygląd ani ratowanie małżeństwa rodziców, którzy w ostatnią Wigilię prawie zdarli sobie podeszwy, biegnąc na sprawę rozwodową. 
Dziewczyna nie czuła potrzeby ukrywania swoich poglądów, z pokoju zrobiła swoisty manifest. Ku jej rozczarowaniu, pozostał niezauważony.
*
Dało się wyczuć, że coś jest nie w porządku. Chodził od progu do progu, odbijając się od ścian mieszkania. Po powrocie z lotniska jego uszy nadal były czerwone i podpuchnięte. Masował je rytmicznie zimnymi dłońmi i próbował sobie przypomnieć, co miał tego dnia do załatwienia. Zmiana strefy czasowej zawsze czyściła mu pamięć, takie miał wrażenie. Postanowił odwiedzić Franciszkę. Jej ojciec powinien być teraz na delegacji w Gdańsku, a może raczej w Poznaniu? Mniejsza z tym. Ważne było to, że będą mogli spokojnie porozmawiać. Zmienił koszulę, popsikał się hojnie dezodorantem i opuścił blok, zamykając drzwi na dwa razy.
Na ulicy było szaro i pusto, co o piątej rano nie wydało się Arturowi dziwne. Nad ulicą unosiła się gęsta mgła, a chłodna mżawka przyjemnie chłodziła twarz. Truchtem dotarł na Krasickiego i zapukał do sutereny. Przestępował z nogi na nogę i nerwowo stukał butem w rozmiarze 46 w paskudną, szarą posadzkę na klatce schodowej. Miał mnóstwo takich nerwowych tików, a długie kończyny i wielkie stopy czyniły je jeszcze bardziej komicznymi. Nie doczekał się odpowiedzi zza drzwi, więc delikatnie nacisnął klamkę i, niczym rasowy włamywacz, dostał się do środka.
Frankę znalazł w kuchni. Siedziała przy drewnianym stole, opierając podbródek na dłoniach i patrząc mglistym wzrokiem przed siebie. Zmierzwione włosy związała w supeł na czubku głowy, a nogi w pstrokatych legginsach zwisały pod dziwnym kątem z krzesła. Zauważył z zadowoleniem, że dziewczyna ma na sobie czarną bluzę, którą kupił jej w zeszłym roku w Wiedniu (albo w Berlinie - tego nie był pewien).
Odkaszlnął dość głośno. Franciszka podniosła na niego oczy i przeszyła strasznym, bezradnym spojrzeniem, aż biedak prawie się zatoczył.
- Co się stało? - zapytał od razu, przysuwając sobie nogą taboret i dopijając ziółka z glinianego kubka Kosowskich. 
***

read me