Saturday 31 August 2013

polubiłam dynię - razem udajemy, że już jesień



Powoli wprowadzam się w szkolne klimaty (tak, musiałam skwasić atmosferę i to napisać). Jakiś podsumowujący wakacje wpis pewnie też się pojawi, ale na razie nie jestem w nastroju na wylewanie łez i wspominanie cudownych chwil, gdy biegałam radośnie po słonecznej plaży (nie, na szczęście takich urojonych obrazów siebie w głowie nie mam). Jesień zmienia mój rytm dobowy, sposób ubierania, reagowania na pogodę czy to, co mam ochotę zjeść. Z wrześniem kojarzą mi się głównie śliwki, gruszki, kabaczki i dynia. Z tą ostatnią było dzisiejsze słodkie śniadanie.






Orkiszowa paciaja dyniowa
(na jedną porcję)
- 4 czubate łyżki płatków orkiszowych
- czubata łyżeczka siemienia lnianego
- niecała szklanka (200 ml) mleka orkiszowego
- dwa spore plastry dyni (bez pestek, ale ze skórką)
- 4 spore, suszone daktyle (używam ekologicznych, są o wiele smaczniejsze)
- opcjonalnie: kurkuma, cynamon, goździki, karob

Płatki i siemię prażymy w suchym garnku, aż ziarenka zaczną "strzelać" i pachnieć. Zalewamy wrzątkiem (1 - 1,5 szklanki). Dynię ścieramy na grubych oczkach, daktyle drobno kroimy. Dorzucamy do płatków i gotujemy bez przykrycia około 10 minut. Dolewamy mleko, przykrywamy i gotujemy jeszcze kilka minut, aż płyn się wchłonie. Na koniec można dodać ulubione korzenne przyprawy lub odrobinę sproszkowanego curry. Dobrze smakuje również odgrzane na drugi dzień (ja z reguły szykuję śniadanie wieczorem).

Saturday 24 August 2013

rok prania za 30 złotych

Dziwię się, że na tym blogu nie piszę zbyt wiele o sprzątaniu. Z racji pozowania na ekscentryczną, mówię wszystkim nowo poznanym osobom, jak to uwielbiam pucować naczynia i wyrzucać niepotrzebne (i potrzebne) papiery. I wcale nie kłamię. Odkurzanie to prawie stan medytacji, a mycie lustra dobrze wyrabia biceps. Ale ten wpis będzie o praniu. Chciałabym Wam polecić, dość modny ostatnimi czasy w lansiarskim ekotowarzystwie, produkt, czyli orzechy piorące.
Jeśli słyszycie to hasło pierwszy raz, dowiedzcie się więcej TUTAJ, bardzo przystępna strona.
Dlaczego używam orzechów? Z kilku powodów. Nie lubię chemicznego zapachu proszków i białego osadu, który czasami zostaje na ubraniach. Kupowanie standardowych produktów do prania nie jest też zbyt opłacalne dla portfela. 
Jak je stosuję? Do opakowania orzechów na ogół jest dołączony specjalny woreczek. Wkładam do niego sześć - osiem sztuk i zawiązuję, a później po prostu wrzucam razem z ciuchami do pralki i nastawiam dowolny program (Szybkie pranie, Tkaniny mieszane, Kolory itd.). Po rozwieszeniu ubrań nie opróżniam woreczka - starcza mi przeciętnie na cztery duże prania. Orzechy należy wymienić, gdy zrobią się suche (na początku są mocno lepkie i klejące) i przestaną pachnieć (nie wystraszcie się, bo mocno zajeżdżają octem). Smród orzechów nie przenosi się na prane rzeczy, także bez obaw. Ciuchy są czyste i bez zapachu. Kilogram orzechów w sklepie internetowym (klik) można dostać za trzydzieści parę złotych, a przeciętnej rodzinie starczy na rok. Rozejrzyjcie się za tym produktem w sklepach ekologicznych, gdzie bywają dostępne.
Jeżeli brakuje Wam kwiatowego zapachu płynu do płukania, oprócz orzechów można użyć także olejków. To wypróbowany przeze mnie patent. Początkowo bałam się, że zrobią się od nich tłuste plamy na ubraniach, ale nic takiego się nie dzieje. Teraz przed wstawieniem prania do miejsca na płyn wkrapiam trzy, góra cztery krople olejku lawendowego (ponoć też odstrasza komary).

Saturday 17 August 2013

czemu nie jestem weganką i jak nakręcam konsumpcję

Wiecie co? W sumie to nie jestem weganką, tak tylko udawałam.
Oczywiście trochę się nabijam, wcale nie podjadam teraz przed monitorem schabowego i nie mam na sobie skórzanych spodni (fuj). Zastanawiając się jednak ostatnio nad świadomym kupowaniem i ciuchami, doszłam do wniosku, że warto definicję weganizmu zakwestionować, a może nawet sformułować lepszą. Konkretnie chodzi mi o temat lumpeksów i szeroko pojętej odzieży z drugiej ręki oraz garderoby z wcześniejszych lat. No bo:
Weganie (...)  pragną nie kupować kosmetyków i ubrań powstałych z odzwierzęcych surowców (skóry, futra, wełna, jedwab) (...) oraz z produktów, które co prawda nie zawierają składników odzwierzęcych, ale były na nich testowane. (Wikipedia)
Nie mam wyrobionego nawyku zerkania na metki i czytania "składu" bluzki, która mi się spodoba. Z reguły, jeśli coś nie jest rażąco skórzane lub futrzane, kupuję. Kilka razy wkopałam się tą metodą i przeglądając nabytki po powrocie z centrum handlowego okazywało się, że zapłaciłam za śliczny, wełniany sweter. Ups. Dobra, jestem uważniejsza, macam materiały, dopytuję sprzedawców, a poza tym z lenistwa ograniczam zakupy do niezbędnego minimum. Ale zostają dwie sprawy:

martensy sprzed pięciu lat, w których planuję
przechodzić tegoroczną zimę (i kilkanaście kolejnych)
1) Rzeczy ze zwierząt, które kupiłam dawno temu (przed wegańską erą). Tutaj idealnym przykładem są moje martensy, na które jako jedenastolatka poświęciłam ponad cztery stówy. Kiedy odstawiłam mięso, w pierwszym odruchu wszystkie "złe" ubrania chciałam wrzucić do kosza. Ale to i tak nie uratuje już tej krowy, z której zrobione są moje buty. Poza tym będę musiała szukać nowej pary i wydawać niepotrzebnie pieniądze, którymi mogę wesprzeć na przykład schronisko dla psów. Co zdecydowałam? Martensy noszę do zdarcia, niech życie tej krowy nie pójdzie zupełnie na marne. Robię tak ze wszystkimi starymi ciuchami, a nad nowymi rzeczami dłużej się zastanawiam.

wełniany sweter, z rozpędu kupiony
w lumpeksie
2) Lumpeksy. Ciucholandy nie nakręcają popytu na futra. Trafiają tam rzeczy, które ktoś oddał, bo nie są mu już potrzebne. Jeśli kupię skórzany pasek w lumpeksie, producenci nie będą produkować ich w większej ilości. Jeśli kupię ten sam pasek w firmowym sklepie, przyczyniam się do śmierci zwierząt. Kupowanie odzieży używanej jest korzystne dla środowiska, żywych istot i portfela. Przy okazji zapewniamy ludziom pracę i utrzymujemy tego typu sklepy przy życiu. Więc przestałam sobie wyrzucać, że w ciucholandzie "przypadkowo" nabyłam jedwabną apaszkę i że to takie niewegańskie. W lumpeksach kupuję wszystko.
jedwabna apaszka, też z odzieży używanej


 Czy czuję, że "zdradziłam" wegańską społeczność i nie powinnam nosić tej chlubnej nazwy? Wcale. Dzięki starym rzeczom i zakupom w second-handach bez nakręcania popytu i poczucia winy kupuję mniej. Staram się, żeby nowości w mojej szafie były bez odzwierzęcych elementów, chociaż przyznaję, że wymaga to więcej czasu i zachodu, niż przeciętne wyjście do Arkadii. Także proponuję nową definicję weganizmu, która uwzględniłaby, że osoby żyjące według tej ideologii nie wspierają lobby futrzarskiego czy skórzanego, czyli nie kupują nowych produktów, które by ten biznes rozwijały. Bo chyba bojkotowanie przemysłu modowego poprzez umieszczenie połowy zawartości swoich półek na wysypisku i zastąpienie ich stertą rzeczy z bawełny ekologicznej to bardziej hipsterska, ale mniej sensowna metoda...?

Monday 12 August 2013

jeśli kiedykolwiek polubię komary, to zamieszkam w Siódmym Lesie

Między jednym oddechem a drugim dowiaduję się, że na dnie miednicy ukrywają mi się jakieś mięśnie. Celowo przewracam się na plecy w staniu na głowie i przestaję się podpierać małym palcem. Kończę wegańskie ciasto drożdżowe ze śliwkami i wracam do chłodnego pokoju, mijając krzaki z malinami i pachnącą lawendę. Mokre po praktyce ubrania ekspresowo schną w ponad trzydziestostopniowym upale. Wieczorami wypijam kolejne kubki mięty, patrząc na okna zalepione przez stada najróżniejszych, kolorowych owadów. Zamiast po wi-fi sięgam po krzyżówki. A leżąc w relaksie wpadają mi do głowy, nielubiane na polskim, utwory Kochanowskiego. To był dobry tydzień.













Spotykamy się za rok?

read me