Saturday 30 May 2015

uleczony świat (opowiadanie sf)

- Mamy wyniki - powiedział doktor Zając, siadając ciężko na obrotowym krześle.
Lena ścisnęła Mariusza za rękę i tupała nerwowo butem w podłogę, aż pół śpiący na jej kolanach Julek przeciągnął się i zaczął się wiercić.
Julian urodził się miesiąc przed terminem, co początkowo nie wydawało się przyczyną żadnych problemów. Jednak z biegiem lat zaczął odstawać od rówieśników. Niski, blady i mało energiczny, kilka razy do roku chorował, co było ewenementem w jego otoczeniu. Kiedy w wieku pięciu lat poszedł do szkoły, po pierwszych trzech tygodniach zaczął sypiać piętnaście godzin na dobę. Lena, która pracowała w domu i obserwowała syna, pod koniec września była już mocno zmartwiona. Całymi dniami szukała kontaktu do kilku pediatrów, którzy ostali się jeszcze w Warszawie. Udało jej się umówić na dwie drogie wizyty. Zadbane lekarki kręciły głowami, że w tak zdrowym środowisku uchował się taki "wadliwy egzemplarz". Zalecały więcej zielonych warzyw i co najmniej godzinę ruchu na świeżym powietrzu. Matka posłusznie gotowała szpinak na sto sposobów i wyganiała syna na plac zabaw. Julek jednak protestował, a z każdego spaceru wracał bardziej zmęczony. Lena zrobiła mu wszystkie dostępne badania - z oddechu, końcówki włosa i skanu linii papilarnych. Lekarki długo im się przyglądały, po czym zapewniały, że to nic, tylko za mało zieleniny. Zrozpaczona kobieta zadzwoniła do matki się wyżalić. Starsza pani przyjechała z Łodzi następnego dnia. Nalała sobie kubek filtrowanej wody z wyciągiem z kurkumy i odezwała się przyciszonym głosem:
- Powinnam mieć na jutro namiary na doktora w Warszawie, który może pomóc małemu. To prawdziwy lekarz, stosuje nadal stare metody. Ty możesz tego nie rozumieć, bo wychowałam cię już zgodnie z tym ekologicznym nurtem. A ja żyłam jeszcze w czasach, kiedy jadło się tłustą wątróbkę, piło wódkę i umierało na zawał...
Lena wzdrygnęła się, widząc na twarzy matki tęsknotę za tymi okropieństwami.
- Czy te dawne sposoby nie są niebezpieczne? Do tej pory Julek był badany tylko bezdotykowo i elektronicznie. Nie wiem, jak to zniesie.
- Nic strasznego. Pobieranie krwi, może jakaś sonda w układzie pokarmowym...
Córka przeraziła się nie na żarty.
- Będą mu wbijać igły? To w ogóle jest legalne? Myślałam, że zakazali inwazyjnych metod, od kiedy umieralność spadła dzięki diecie roślinnej, gimnastyce i technikom relaksacyjnym. 
- Nie jestem pewna, czy doktor Zając działa zgodnie z prawem, ale warto zaryzykować. Jest doświadczony.
Tydzień później rodzice z Julkiem oczekiwali na diagnozę w suterenie na Pradze, gdzie przyjmował tajny pediatra. Pięciolatek, z którego opadły emocje związane z igłą w żyle i patyczkiem w gardle, drzemał na kolanach mamy.
- Julian ma niehemoodporność - powiedział Zając - Ewidentnie widać to z krwi.
- Czy to coś poważnego? Co mamy robić? - Mariusz, właściciel fabryki rowerów, nigdy nie słyszał o tej chorobie. Zresztą w ogóle nie słyszał o wielu chorobach.
- To bardzo rzadka przypadłość, ale wyleczenie jest jak najbardziej możliwe i to w dość krótkim czasie. Państwa syn zupełnie nie przyswaja żelaza niehemowego, co powoduje anemię i osłabienie. Wystarczy zacząć podawać Julianowi duże dawki żelaza hemowego.
- Dobrze mówiły lekarki, że więcej szpinaku - szepnęła Lena.
- Żelazo hemowe występuje tylko w produktach zwierzęcych. Zalecałbym czerwone mięso co najmniej trzy razy w tygodniu.
- Żartuje pan. Poprosimy zioła, ewentualnie suplementy. 
- Nie ma - powiedział twardo lekarz - Suplementy ze składnikami odzwierzęcymi dawno wycofano.
- O Boże. Czyli nie ma rady? Może wszczepienie jakichś genów, enzymów? - Lena przypomniała sobie artykuły z "Wiedzy i Życia". 
Doktor westchnął.
- Mięso. Dajcie mu mięso, to wyzdrowieje.
- Skąd mamy je wziąć? To nielegalne - nachmurzył się Mariusz.
- Żyjemy w takim świecie. Ja niczego nie sugeruję. Muszą państwo sami na coś wpaść. I tak już dużo ryzykuję tą pracą - Zając zainkasował dwie stówki i wypchnął zgorszonych Malewskich z mieszkania.
Rodzina wróciła na rowerach do domu. Lena wycisnęła sok z buraka, włączyła Julkowi program edukacyjny i usiadła z mężem przy stole.
- Jak my zdobędziemy to mięso?
- Pierwsze, co mi przychodzi do głowy to czarny rynek. Może działa coś takiego w Warszawie.
- Myślisz, że znajdziemy to w internecie?
- Małe szanse. Usuwają regularnie takie informacje. Zostaje jeszcze polowanie. Trzeba by zdobyć broń, pojechać za miasto... - rozważał Mariusz.
- Na broń lepiej nie liczyć. Jedynie mój nóż do ziemniaków by się nadał. Jak ja mam to przyrządzić? Bo patroszenie zostawiam tobie - Lena schowała twarz w dłoniach - Dlaczego my? Dlaczego musimy przeciwstawiać się temu wspaniałemu systemowi? Wszyscy są zdrowi, a ja w ciąży odżywiałam się wzorowo. Skąd u Julka ta choroba?
- Jeszcze nie ma co rozpaczać. Pojadę jutro do Kampinosu, przywiozę coś dla niego i zaraz wyzdrowieje. 
Fakt, że Julek będzie musiał jeść mięso do końca życia, został pominięty.

*
Matka starała się odwiedzać Julka jak najczęściej. Miała wrażenie, że coraz bardziej dziczeje, od kiedy widuje tylko ją. Nie zawsze udawało jej się dostać na ogrodzony teren lasu, a nawet, gdy już przeszła przez płot, syn nie zawsze się pojawiał. Nie upodobnił się do neandertalczyka, ale żaden szesnastolatek nie wyglądał podobnie do niego. Chłopak był zbity, muskularny i mocno opalony, dłonie stwardniały mu od pracy. Zimą odmawiał strzyżenia, żeby było mu cieplej. Uodpornił się na chłód i ból, a Lena w miarę możliwości przynosiła mu potrzebne rzeczy, prała ubrania i donosiła jedzenie. Jedyne, co mogło my bardzo doskwierać, to samotność.
Tym razem Julek czekał tuż przy płocie.
- Cześć, kochanie - Lena przytuliła się do syna, który szybko się odsunął. Mimo wszystko wykazywał sporo zachowań typowych dla nastolatka - Co u ciebie?
- Zimą tu jest beznadziejnie. Nie moglibyście mnie wziąć do domu chociaż na święta?
- Nie możemy. Wiesz przecież - westchnęła matka - Obserwują nas. Nadal nie wynaleźli roślinnego leku na niehemoodporność. Rząd boi się, że wiadomość o tej chorobie się rozniesie i wywoła panikę.
- Przecież nikogo w szkole nie zaraziłem?
- Nie, to genetyczne. Ale ludzie tego nie wiedzą. Możemy tylko liczyć, że naukowcy szybko coś wymyślą. Przyjdziemy do ciebie z tatą na Wigilię, zrobię wegański piernik z powidłami jak w zeszłym roku - kusiła.
- Zrób od razu dwie blaszki. Od spania w lesie ma się wilczy apetyt. A wbrew temu, co twierdził dyrektor szkoły, kiedy mnie wyrzucał, surowe wnętrzności to nie mój ulubiony przysmak - stwierdził z przekąsem.
- Nadal się tym martwisz? To już ponad dwa lata, nie warto się dręczyć.
- Ktoś na mnie doniósł. Nie daruję mu.
- Byliśmy po prostu za mało ostrożni. Najważniejsze, że wyzdrowiałeś.

*
- To ja - podszedł do niego mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna z dzieckiem na baranach. 
- Co pan tu robi? O co chodzi? - Julian patrzył podejrzliwie na wymuskanego przybysza.
- Nie rozpoznajesz? W sumie się nie dziwię, minęło prawie dwadzieścia lat. Też bym cię nie poznał, gdybym nie wiedział, że tu jesteś. Chodziliśmy razem do podstawówki.
- Bartek Zieliński? Tak mi świtało, że jakaś znajoma twarz - zaskoczony Julek uderzył dłońmi o kolana - Z mojego powodu przywiało cię do lasu?
- Tak - Bartek zagryzał wargi - Mówię ci, że to ja. Ja doniosłem wychowawczyni. 
Julian chwilę mrugał z niedowierzaniem, po czym poczerwieniał i zacisnął pięści.
- Dałbym ci w mordę, gdybyś nie miał córki na rękach. Poza tym to za bardzo by pasowało do mojej opinii dzikusa i mordercy - syknął.
- Jestem szują i zniszczyłem ci życie. Nie będę się tłumaczyć, nie mam nic na swoją obronę.
- Po co więc tu przyszedłeś? Masz wyrzuty sumienia, przez które nie pójdziesz do nieba?
- Nie tylko to. Mam też cudowną córkę, która cierpi na to, co ty kiedyś.
Twarz Malewskiego złagodniała. Wiedział, ile rodzice dla niego poświęcili i że nie mieli innego wyjścia, dlatego obraźliwe słowa pod adresem dawnego kolegi nie mogły przejść mu przez gardło.
- Masz interes - pokiwał głową - Potrzebujesz mięsa. Skąd wiesz, że mała jest chora?
- Mój wuj jest historykiem. Dokopał się do wielu wycofanych danych. Przesłał mi broszurkę o chorobach genetycznych sprzed sześćdziesięciu lat, gdy próbowałem leczyć Celinę.
- Nasz nowy wspaniały świat chyba nigdy nie wymyśli na to suplementów. Chodź za mną. Zobaczysz, czego nie pokazują w telewizji. 
Maszerowali między drzewami dość długo, często zmieniając kierunek. W końcu wyszli na zacienioną polanę, gdzie siedziały grupki ludzi. Niektórzy pracowali, inni odpoczywali, znalazło się też kilkoro dzieci. 
- Co się tu dzieje? - nie rozumiał Bartek.
- Myślałeś, że jesteś pierwszy? - Julian uśmiechnął się pod wąsem - Pierwsi przyszli z dekadę temu i regularnie przesiedlają się kolejni, głównie z Warszawy. Niektórzy chorzy na nietypowe przypadłości, inni po prostu znużeni ciągłym gotowaniem zup z jarmużu, dbaniem o sylwetkę i radosnym przekazem medialnym.
- I jest ich coraz więcej?
- Myślę, że w ciągu kilkunastu lat prędzej odbudujemy styl życia bardziej zbliżony do codzienności naszych dziadków niż zrobimy jeszcze większy postęp technologiczny. Ludzie mają już dość udogodnień. Słyszałem, że w Stanach coraz częściej zdarzają się samobójstwa. Średnia długość życia tak wzrosła, że obywatele już nie wiedzą, co robić przez te wszystkie lata.
- Może to kara za dążenie do nieśmiertelności? - Bartek spojrzał w niebo, w kierunku którego unosiły się opary pieczonego na ogniu mięsa.

Wednesday 20 May 2015

kasza gryczana, czerwona fasola... brownie?

Trochę przepisów na słodkie ostatnio się pojawia, mam potrzebę wypełnienia otworu gębowego, skrzywionego od szkolnego znużenia, czymś czekoladowym. Zrobiłam dwukrotnie brownie w tym miesiącu (swoją drogą, też macie wrażenie, że w maju ciągle ktoś ma urodziny?). Pierwsze było smaczne, ale mało fotogeniczne - rozciapywało się nieco przy nakładaniu, a posypane na wierzch jagody goji sfajczyły się doszczętnie po trzech minutach w piekarniku. Druga próba wyszła już praktycznie bezbłędna i na pewno będę to ciasto powtarzać, bo jest nieskomplikowane i dobre (rodzina potwierdza, to nie tylko mój dziwaczny gust).
Pierwszą inspiracją był ten przepis. Akurat nie dostałam batata w sklepie, więc postanowiłam podmienić go na fasolę. Później okazało się, że bardziej kusi mnie dodanie kaszy gryczanej niż jaglanej. A gdy powtarzałam ciasto, nie miałam już daktyli (zdecydowanie za szybko znikają w moim domu, i to wyłącznie moja sprawka) i padło na rodzynki. Finalnie wyszło coś mocno odbiegającego od pierwotnej receptury. 
Nie bójcie się tej fasoli i kaszy, bo są niewyczuwalne. Przeważa smak czekolady, kokosa, trochę wybijają się też rodzynki. Ta wersja brownie nie jest bardzo słodka - jeśli lubicie bardziej cukrowe smaki, dodajcie jeszcze daktyle albo jakiś słód. Gotowe ciasto można posmarować dżemem, masłem orzechowym albo podać ze świeżymi owocami i ubitym mleczkiem kokosowym albo śmietanką owsianą. Dzięki niestandardowym składnikom brownie ma sporo białka, którego biednym weganom tak brakuje ;).

Brownie
(8 średnich kawałków - 4 porcje śniadaniowe albo 8 jako deser)
- 3/4 szklanki niepalonej kaszy gryczanej
- szklanka rodzynek
- puszka (400ml) mleka kokosowego + szklanka wrzątku
- puszka czerwonej fasoli (około 250g bez zalewy)
- 3 czubate łychy karobu
- pół tabliczki (50g) gorzkiej czekolady (użyłam takiej słodzonej ksylitolem)

Kaszę gotować w mleku kokosowym rozrobionym z wodą 20-30 minut, dodając w trakcie połowę rodzynek. Gdy kasza wypije prawie cały płyn, wyłączyć gaz i zostawić na chwilę pod przykryciem. Dodać dokładnie wypłukaną fasolę i karob, zmiksować blenderem na dość gładką masę. Dorzucić resztę rodzynek i podzieloną na kostki lub posiekaną czekoladę, wymieszać. Wlać do wyłożonej papierem do pieczenia formy, piec w 180 stopniach około 40 minut.

Tuesday 12 May 2015

II Bieg Wegański - mini-runmageddon, biustonosze, błoto i kiełbaski


Jak już wspomniałam, w niedzielę brałam udział w drugiej edycji Biegu Wegańskiego, który tym razem odbył się przy Centrum Olimpijskim w Warszawie. Tegoroczny bieg okazał się w wielu aspektach inny od pierwszego, i to były zmiany głównie na plus. Lepsza organizacja, większy teren, dobre nagłośnienie i wygadany komentator to kilka przykładów (chociaż niektóre panie podobno czuły się urażone jego uwagami o biustonoszach). 
Wybrałam bieg na dziesięć kilometrów, z czego cieszyłam się o tyle, że akurat w czasie jego trwania nie padało. Zawodnicy na piątkę trochę zmokli, a około trzynastej zrobiła się zupełna gradowo-deszczowo-wiatrowa apokalipsa, zwiało kilka stoisk, przez co niestety dość szybko zmyłam się do domu (chlupocząca w butach woda raczej uniemożliwia wesołe spędzanie czasu). Z tego powodu nie mam co narzekać na brak prysznica, bo umyło mnie od stóp do głów.
Sama trasa była bardzo urozmaicona, uwzględniała dużo błota, piachu i trawy, kawałek chodnika, kilka konarów drzew do pokonania, lekkie podbiegi i zbiegi i pewnie jeszcze coś, o czym zapomniałam. Jako osoba typowo "betonowa", szybko poczułam ból tyłka i łydek od różnorodnego terenu. Z racji, że przygotowałam się nijak do tych zawodów (da się przebiec/przeżyć, ale nie polecam), zając na 60 minut zwiał mi po niecałym kwadransie, a na metę dotarłam z czasem około 1h4min (mój GPSik pokazał mi co prawda dystans 10,5 km, więc trochę nadłożyłam). Cieszę się, bo z pomocą jakiegoś Vege Runnersa udało mi się przyspieszyć na koniec i wbiec szybko na metę, a zwykle na widok wiwatującego tłumu mam ochotę wykrzyknąć Starczy już i walnąć się na trawę.
W biegu brało udział sporo znanych z fejsa wegan - Fitnesska na roślinach prowadziła rozgrzewkę, był oczywiście Pan Banan, a także autor fanpejdża Muły i Brokuły. Część osób miała fajowe przebrania. Zwróciłam uwagę zwłaszcza na krowę i motyla, których możecie wypatrzeć na zdjęciach.
Po bieganiu i ogarnięciu się w samochodzie (fajnie czasami trochę uciapać się w błocie i poczuć jak człowiek pierwotny), wyżłopałam wodę kokosową i zjadłam makaron, który miałam zapewniony razem z pakietem startowym. Kluski były z warzywami, oliwą, tofu i kiełbaskami sojowymi. Bardzo dobre, chociaż po wysiłku i w otoczeniu zadowolonych wegeludzi z medalami pewnie wszystko by mi smakowało. Było też trochę innych stoisk z jedzeniem i nie tylko oraz sprzęt treningowy z Crossfit MGW, do którego dostałam darmową wejściówkę na trening.
Przez cały dzień w budynku Centrum Olimpijskiego odbywały się także wykłady związane z weganizmem, ale niestety nie byłam na żadnym.
Ogólnie z imprezy wróciłam pozytywnie naładowana, chociaż ze spiętymi od biegu czterema literami. W kolejnej edycji też planuję wystartować i może tym razem bardziej wyjść do ludzi, a nie tylko cichaczem fotografować ;)

Sunday 10 May 2015

placki z awokado przed biegankiem

Dzisiaj startowałam w II Biegu Wegańskim, z którego relację i sporo zdjęć wrzucę pewnie w najbliższych dniach, a teraz na szybko, z racji, że siedzę przed komputerem z henną na głowie, przepis na śniadanie, które zjadłam na kilka godzin przed zawodami. Nie jest to jakaś super formuła specjalnie dla sportowców, po prostu dawno nie robiłam placków, a miałam rano trochę czasu (który powinnam była poświęcić na naukę chemii)(zdążyłam nawet skoro świt pójść na wybory, hohoho). Zwykle dojrzałe awokado stosuję jako smarowidło do wszelkich naleśników, ale tym razem dałam całe do ciasta i było spoko. Warto potrzymać takie placki dłużej na patelni, bo są mocno mokre w środku. Nazwałam je uniseks, bo same w sobie nie powalają słodyczą, więc nadadzą się też na wytrawnie.


placki z awokado uniseks
jedna porcja - 8-10 placków
- 2 kopiaste łyżki mąki ryżowej
- łyżka mąki orkiszowej razowej
- łyżka karobu
- dwie szczypty przyprawy korzennej
- szczypta sody oczyszczonej
- 1 nieduże, bardzo dojrzałe awokado
- szklanka wody

Suche składniki połączyć w misce. Osobno rozgnieść awokado i dokładnie wymieszać z wodą. Dodać rozbełtane awokado do suchych składników, wymieszać i odstawić do lodówki lub na parapet na kilkanaście minut (nie wiem, czy to ma sens, ale często tak robię, żeby wszystko się lepiej połączyło ;). Smażyć z obu stron na suchej patelni lub na oleju kokosowym, aż placki dobrze się zetną z wierzchu.
Podałam z dwiema garściami rodzynek i kilkoma łyżkami musu jabłkowego.

Tuesday 5 May 2015

propolskość i 22 godziny w Górach Świętokrzyskich

Narzekania na Polskę można usłyszeć na każdym kroku. Polityka, gospodarka, bezrobocie, mentalność - jakikolwiek temat nie zostaje rozpoczęty, zawsze znajdzie się niemałe grono zagorzałych hejterów. Sama oczywiście mam niejeden zarzut do dorzucenia do kotła smętów, ale często dostrzegam też dużo plusów życia w naszym kraju. Chociażby cztery pory roku - to, jak zróżnicowanej pogody możemy doświadczyć, jak jest nam łatwiej wyjechać do kraju o innym klimacie, jak jesteśmy bardziej elastyczni i odporni na działanie różnych żywiołów. Kolejna rzecz - natura. Nawet w Warszawie nie została całkowicie wyparta przez bloki. Parki, lasy, kwitnące trawniki, ptaki śpiewające wniebogłosy na przystankach autobusowych, spacery nad Wisłą. No i ukształtowanie terenu - na wakacje można pojechać nad morze, nad jezioro czy w góry, nie opuszczając granic Polski. Taka różnorodność szybko się nie znudzi.
Przypomniałam sobie o tych pozytywach będąc półtora dnia w Górach Świętokrzyskich w ostatni weekend. Chociaż jestem miastowym typem, nie mogłam przejść obojętnie obok pączkujących, wściekle zielonych drzew. I, wychowana na wczasach nad morzem, fajnie się czułam wdrapując się na skały. Konieczność ciągłego patrzenia pod nogi wywołuje stan podobny do medytacji, kiedy po jednym kroku wchodzi się pod górę. Mała fotorelacja poniżej.

Friday 1 May 2015

Wege Bazar i kwietniowe ścinki z aparatu

Zrzutka zdjęć, które w (już zeszłym) miesiącu pojawiły się na mojej karcie pamięci. Lubię robić takie kolaże od czapy, bo za jakiś czas wracam sobie do starych wpisów, patrzę, co wtedy robiłam i dziwię się, ile niedawnych wydarzeń zdążyło wylecieć mi z głowy. Prawie wszystkie poniższe focie były zrobione jednej pochmurnej, deszczowej niedzieli, więc pokazują kwiecień w nieco szaroburym świetle, chociaż ogólnie przeważały upalne dni.


Nowa knajpa, o której jest już całkiem głośno, głównie za sprawą schabowych (z wegańskiego schabu) i rosołu (z wegańskiej kury). Kłótnie o nazewnictwo wśród wegan i nie-wegan chyba nigdy nie znudzą się żadnej ze stron. Miejsca jeszcze nie miałam okazji odwiedzić, ale któregoś poranka przechodziłam obok i cyknęłam zapoznawczą focię. 

Syrenka przy Poznańskiej, której nigdy wcześniej nie zauważyłam, a jest bardzo wdzięczna.

A tu już zaczyna się relacja z Wege Bazaru. Pierwszy raz trafiłam do Znajomych Znajomych, gdzie cyklicznie rozstawiają się wege stoiska. Główny minus tej imprezy jest taki, że większość rzeczy nadaje się do zjedzenia na miejscu, więc trudno zrobić jakieś większe zapasy na dłużej. Stawiłam się punkt o 11 i jeszcze nie wszyscy wystawcy dotarli/rozłożyli się.
Pieczony pieróg od Kuchni Roślinnej. Wybrałam żytniego z czarnuszką i nadzieniem z warzyw. Środek był dobrze doprawiony, ciasto trochę suche, ale ogólnie wrażenie pozytywne. Chętnie bym takie brała do szkoły na drugie śniadanie.

Moje pierwsze kupne lody od prawie pięciu lat. Byłam jedną z pierwszych klientek na stoisku Vegan Ice i mogę z czystym sumieniem je polecić. Wybrałam waniliowe i orzech laskowy, obie kulki były pyszne. Smakowały praktycznie identyczne jak nabiałowe, a były chyba na mleku sojowym. Dobra konsystencja, słodkie, ale nie zamulające. Teraz nie śmiem narzekać, że brakuje mi jakichś odzwierzęcych smaków ;)



Stoisko Organic Village (wkrótce otwierają knajpę na Pradze, bądźcie czujni), gdzie kupiłam masło orzechowe. Było też dużo ciast do testowania, które budziły spore zainteresowanie.


Tutaj wnętrze knajpy, w której spędziłam trochę czasu, żeby deszcz nie padał mi na głowę. Spróbowałam kilku past, które były spoko, ale bez szału. Od kiedy produkuję na zmianę z mamą różne smarowidła, najbardziej smakują mi domowe.

ulica Wilcza, ciekawostki 

Miejsce, w którym byłam ostatnio trzy razy - Mango Vegan Street Food, zaraz przy nieistniejącym już Smyku na Brackiej. Znowu hummusy, pity i falafele, ale z ciekawymi dodatkami - mango, granat, ostre papryczki. Polecam burgera morskiego z dodatkiem nori i frytki.

Starówka nigdy się nie nudzi.

W kwietniu były piękne wschody i zachody Słońca, kolory wymarzone dla impresjonistów. Zawsze się wkurzam, że zdjęcia nie oddają cudowności nieba (zwłaszcza te robione przez szybę samochodu).


Spontaniczne wynaturzenie - pomalowałam sobie paznokcie, albo raczej dałam sobie pomalować nudząc się w Złotych Tarasach. To chyba mój pierwszy manikiur w życiu, bo kolorowe szpony zawsze kojarzyły mi się niezbyt poztywynie. Mimo wielokrotnego mycia naczyń lakier od niedzieli jeszcze nieźle się trzyma.




Teraz zaczęła mi się majówka, ale po tygodniu próbnych matur (58% z matmy, dlaczegooo?) jestem na tyle zmęczona, że nic konkretnego nie zaplanowałam. Postaram się coś ciekawego zrobić i zrelacjonować wkrótce, a Wy trzymajcie się i relaksujcie :)

read me