Przechodząc do tematu: w weekend, gdy tylko mam chwilę wolnego czasu rano, robię sobie kilka szybkich oczyszczających wewnętrznie "rytuałów". Do niedawna oczyszczanie kojarzyło mi się głównie z głodówkami albo lewatywami doktora Tombaka (brrr). Ta wersja jest bardziej lajtowa, nadaje się dla wszystkich chętnych i nie wymaga zabójczych poświęceń. Można wybrać sobie jeden sposób czyszczenia, bądź zafundować organizmowi od razu całość. O co chodzi?
1) Czyszczenie języka - zielarze i inni szamani patrząc na język mówią, który narząd nadaje się do podreperowania. Nie żebym była fanatyczką medycyny naturalnej (no dobra, jestem), ale wierzę, że jest w tym sporo prawdy. Zanieczyszczenie ciała często przekłada się na śluz/nalot na języku. Do codziennego odśluzowania wystarczy łyżeczka do herbaty. Obracamy ją dnem do góry, wywalamy jęzor przed lustrem i delikatnie skrobiemy, płucząc co moment łyżeczkę (biały nalot to klasyk nawet u superbio wegan).
2) Czyszczenie nosa - do kubeczka nalewamy wodę (najlepiej przegotowaną ze szczyptą soli), wtykamy tam nos i dajemy mu się "napić" (śmiejcie się, nie umiem inaczej tego opisać). Po kilku lekkich wciągnięciach wyjmujemy nozdrza, dajemy skapnąć wodzie i dokładnie wydmuchujemy nos. Najlepszy patent na katar.
4) Szczotkowanie ciała - wychwalane przez zmarzluchów, staruszki ze słabym krążeniem i otyłe panie. Potrzeba do tego szczotki (ja kupiłam swoją w The Body Shop, mają spory wybór takich narzędzi tortur) i ustronnego miejsca - chyba nie chcecie, żeby ktoś zobaczył Was gołe jak święty turecki szorujecie się po skórze z dzikim zapałem? Zaleca się szczotkować zawsze od stóp w stronę serca, a później wskoczyć pod prysznic.
A Wy macie jakieś odjechane sposoby dbania o siebie, do których nie zawsze się przyznajecie?