Saturday 30 November 2013

po co joginowi dzienniczek treningowy?

Trudno zaprzeczyć, że joga w Polsce (a może i we wszystkich krajach zachodnich) to bardziej połączenie gimnastyki rehabilitacyjnej, fitnessu i technik relaksacyjnych niż duchowa praktyka. Czy prowadzenie dzienniczka (jak jakiś kurczę biegacz albo kulturysta) nie sprowadza asan do zupełnie prymitywnego, fizycznego poziomu? Moim zdaniem nie.
Ogólne założenie treningowych notatek to monitorowanie swoich postępów i wprowadzanie poprawek, jeśli jest taka potrzeba. A przecież w jodze też ma się jakieś cele, coś boli, nie wychodzi, raz idziemy dalej, a raz się cofamy. Większe zwracanie uwagi na swoją praktykę i to, co ciało skomli podczas stania na głowie na pewno przyniesie pozytywne efekty.
Co zawrzeć w takim dzienniku? Zrobiłam w excelu prosty schemat jako przykład:









Intencja sformułowana przed rozpoczęciem ćwiczeń to nie byle co. Może na pytanie o sens życia w ten sposób odpowiedzi nie uzyskamy, ale według mnie lepiej się praktykuje z jakimś mottem z tyłu głowy. Kategorię myśli dedykuję sobie, bo na zajęciach mam taką chaotyczną plątaninę skojarzeń, wspomnień, planów czy zadań do wykonania, że często w ogóle nie jestem świadoma tego, co robię. Aż się śmieję, jak próbuję skojarzyć, o czym dziś myślałam.
Po powyższej tabelce mogę stwierdzić, że ostatnio wzmocniły mi się mięśnie ud, że powinnam bardziej skupiać się na oddechu i nie dawać się przygnębiającej pogodzie ;). 
Żadnych poważniejszych kontuzji (odpukać) nigdy nie miałam, ale wszelkie problemy zdrowotne (przykurcze, zwichnięcia, urazy itp.) również warto uwzględnić i obserwować, co się dzieje podczas praktyki.
Prozaiczne notowanie nie musi być przeszkodą do samadhi, wręcz przeciwnie ;). Obserwujecie się na jodze czy raczej koncentrujecie się na metafizycznych aspektach?

Sunday 24 November 2013

chilli na zimne popołudnie

Właściwie nie mam wielu zarzutów do jesieni. Można usprawiedliwiać smętny nastrój deszczem, zakopywać się na weekend pod kołdrą i pić hektolitry imbirowych herbatek (chociaż jak dla mnie można to robić przez cały rok, tylko chyba niewiele osób z tego korzysta). Fakt, który mnie najbardziej drażni, to wieczna szarość - czy wstaję, czy kładę się spać mam wrażenie, że jest siedemnasta. A co produktywnego da się zdziałać o siedemnastej? Zostaje zawsze kusząca opcja obejrzenia z rodziną filmu, trzymając w rękach miskę z parującym, pikantnym obiadem. Tym razem padło na chilli, trochę imitujące mięsne za sprawą granulatu sojowego. Polecam użyć świeżych papryczek chilli zamiast przyprawy w proszku, wychodzi o wiele ostrzejsze i bardziej aromatyczne.

Chilli sin carne
(jedna porcja obiadowa lub dwie jako przystawka)
- mała cebula
- ząbek czosnku
- 100g ugotowanej białej fasoli
- 1/2 żółtej papryki
- 1/2 szklanki kukurydzy (może być z puszki)
- 2 łyżki przecieru pomidorowego
- 50g granulatu sojowego (lub "tekturowych" kotletów sojowych)
- 2 łyżki oliwy z oliwek lub ulubionego oleju
- pół posiekanej papryczki chili (lub w proszku według uznania)
- przyprawy: 1/2 łyżeczki kminku, szczypta suszonego tymianku, szczypta pieprzu, sól do smaku

Posiekaną cebulę dusimy w małej ilości wody aż zmięknie. Dodajemy zgnieciony czosnek, chilli i resztę przypraw, a po chwili pokrojoną w kostkę paprykę. W między czasie granulat zalewamy wrzątkiem i moczymy z dodatkiem listka laurowego i kilkoma kuleczkami ziela angielskiego. Odcedzamy i dorzucamy do garnka razem z fasolą i kukurydzą. Gdy warzywa zmiękną, dodajemy koncentrat pomidorowy i gotujemy jeszcze moment. Polewamy oliwą lub olejem. Można podać z razowym chlebem albo tortillą.

Saturday 16 November 2013

nowe mazidła od Alterry

Rossmanny rosną w mojej okolicy jak grzyby po deszczu - każda powierzchnia do wynajęcia jest zaraz wypełniana przez półki szamponów i past do zębów. Nie żebym miała coś przeciwko - w końcu to w tej sieci sklepów można dostać mnóstwo niedrogich wegańskich kosmetyków. Wspominałam już o marce Alterra przy okazji jednego z pierwszych wpisów na tym blogu, teraz wspomnę ponownie. Zapraszam na opis i recenzję kilku produktów, które kupiłam w zeszłym tygodniu.

1) Dezodorant Sport. Miłorząb i kofeina - zachęcił mnie napis "Dla mężczyzn", bo uwielbiam męskie zapachy i jawnie ich używam. Ten psikacz moim zdaniem można nazwać unisex, nie pachnie jak kosmetyk typowo dla facetów. Co zawiera oprócz tytułowych składników? Lukrecję, trawę cytrynową, szałwię i sól morską. Po pierwszym psiknięciu zalatywał trochę alkoholem, ale po chwili pachnie całkiem całkiem. Według opakowania zapewnia całodobową przyjemną woń ciała. Opakowanie jest spore i wygodnie się z niego korzysta. Kosztował bodajże około dziewięciu złotych (75 ml).

2) Masło do ciała Winogrono i kakao - mój zdecydowany faworyt. Nie trafiłam do tej pory na roślinny kosmetyk o tak fajnej, gęstej konsystencji. Zapach bardzo przypadł mi do gustu (chociaż na przykład moja mama się na niego krzywi - kwestia gustu), jest dość intensywny, ale świeży i nie za ciężki. Tą ciapką smaruję zwykle łokcie, dłonie i stopy przed pójściem spać. Dobra też do wklepania tuż po gorącej kąpieli. Opakowanie 200 ml za 9,99 zł.

3) Peeling pod prysznic Papaja i kokos - wycisnęłam odrobinę na rękę i pierwsze wrażenie było niezbyt pozytywne. Rzadka, przezroczysta, grudkowata konsystencja i połączenie wiórków kokosowych z zapachem papai wydały mi się dziwaczne. Jednak po użyciu popatrzyłam na niego ciut łaskawiej - dobrze masuje się nim ciało, jest lekko drapiący, lecz nie daje uczucia jeżdżenia po sobie papierem ściernym. Opakowanie jest w miarę praktyczne i ładne (może dla niektórych to żaden plus, ale ja nie lubię mieć szkaradnych produktów w łazience ;). Zapłaciłam za ten peeling 8,99.
Kupiłam jeszcze suszone mango dla brata. Większość Rossmannów ma dość rozbudowane działy z żarciem, także z takim bez produktów zwierzęcych. Zastanawiałam się nad makaronem i orkiszowymi krakersami, jednak zraziła mnie informacja o śladowej ilości jaj lub mleka w większości dostępnej tam szamy. Najwięcej "eko" produktów oferuje firma EnerBio - pasty, mleka roślinne, masła orzechowe itp. 
Robicie zakupy w Rossmannie? Macie jakieś ulubione kosmetyki?

Monday 11 November 2013

spoceni weganie tłuką się telefonami komórkowymi

Po tytule wpisu łatwo się domyślić, o czym mowa (albo i nie, w sumie skojarzenia mogą być różne) - oczywiście o Vegan Fight Fest! Sobota upłynęła mi dość aktywnie - niedługo po jodze trafiłam (co prawda nie za pierwszym podejściem - najpierw prawie wylądowałam na zajęciach w szkole językowej) na ulicę Towarową, gdzie odbywało się seminarium z Urban Escrima. Przez dwie godziny miałam okazję pobić innych i sama trochę się poobijać w ramach kursu samoobrony. Oprócz chronienia się własnym ciałem miałam do dyspozycji nóż, pałkę i... telefon komórkowy, którym musiałam dźgać napastnika. Początkowo byłam nieco skrępowana koniecznością agresywnego zachowania (a co z buddyjską ahimsą? ;), ale szybko wyżywanie się na ludziach zaczęło sprawiać mi frajdę i pod koniec miałam już ostrą głupawkę. Seminarium było prowadzone po angielsku, więc przy okazji mogłam posłuchać cudnego brytyjskiego akcentu (grupa to weganie z Londynu).

Pod wieczór w klubokawiarni Chwila Moment odbył się ciąg dalszy atrakcji - wykład Damiana Parola (klik) na temat budowania masy mięśniowej na diecie wegańskiej. Dobrze, że przyszłam wcześniej, bo udało mi się zająć jedno z ostatnich miejsc siedzących. Zainteresowanych kotłowało się przy drzwiach niemało. Sam wykład ciekawy, dowiedziałam się kilku nowych rzeczy, a niektóre informacje mnie zaskoczyły - co na przykład?
- nadmiar białka w diecie niszczy, a nie buduje mięśnie - maksymalna ilość to około 2g/kg masy ciała na dobę
- soja i quinoa to źródła pełnowartościowego białka, roślinne źródła mają wszystkie niezbędne aminokwasy
- na rozwój masy zaleca się Full Body Workout i złożone ćwiczenia, a nie treningi izolowane
- aktywni weganie powinni suplementować kreatynę (teraz mam rozkminę, czy kupować)
Więcej będzie można przeczytać o tym na stronie Vegan Workout.


Pomiędzy słuchaniem i notowaniem przetestowałam z mamą wegańskie muffinki - moja marchewkowa, mamina czekoladowa. Słodkie jak diabli, ale bardzo smaczne.



Po lewej moja standardowa mina do zdjęć Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać.

Po wykładzie i pytaniach zostałam jeszcze na krótkiej rozmowie z chłopakami, którzy prowadzili seminaria. Opowiadali o treningu, odżywianiu, aktywizmie, warunkach życia w UK i o tym, czy od soi nie urosły im cycki (taki żarcik dla wtajemniczonych). 

Znalazłam też moment na szybkie zakupy - na pięterku kawiarni swoje produkty rozpowszechniały firmy Sweet Piggy, Wegarnia i Slow Flow. Nabyłam koszulkę, zapas witaminy D, moją ulubioną herbatę Yogi Tea i przypinkę Team Tofu (myślałam o wyborze Team Tempeh - tylko kto w moim otoczeniu wie, co to w ogóle jest?). 


Dziękuję wszystkim osobom, które miałam ochotę zobaczyć, poznać albo pobić. To był naprawdę udany dzień i trzymam kciuki za kolejne takie wydarzenia w Warszawie.

read me