Dziś na jodze przez pierwsze pół godziny praktyki skupiałam się, żeby uzyskać jak najwięcej wody ze swojego garba i nie wyschnąć, czyli można powiedzieć, że letni sezon się zaczął. Nie jestem fanką temperatur powyżej dwudziestu stopni, dość mnie to muli i męczy, ale plusem lata na pewno jest wysyp pysznych owoców (no i darmowa witamina D jak ktoś już zdecyduje się wyjść na słońce). Jeśli chodzi o letnie śniadania, to nie mam problemu z jedzeniem owsianki przez cały rok, chociaż chyba jednak lepiej wchodzi w zimne dni. Dlatego czasem testuję inne opcje, poniżej dwie z nich. Lody bananowe Jeżeli ktoś nie żyje w cudownym świecie bez internetu, to na pewno widział je już na stu instagramach i vlogach (czy ktoś oprócz mnie jeszcze pisze tradycyjne blogi? czuję, że odchodzę do lamusa). Lody bananowe można przygotować w różnych smakach, tak jak tradycyjne lody. Wystarczą zamrożone w kawałkach dojrzałe banany i w miarę mocarny blender. Ja do swoich dodaję zwykle łyżeczkę proszku maca i karob, cynamon oraz surowe kakao (wersja czekoladowa), pokruszone orzechy i rodzynki (wersja bakaliowa) albo truskawki czy mrożone owoce leśne (wersja sorbetowa). Żeby łatwiej się miksowało można dolać kilka łyżek mleka roślinnego albo dorzucić jednego dojrzałego banana (niezamrożonego). Są kremowe i słodkie, lubię je chyba nawet bardziej niż kupne. Pseudo-owsianka owocowa z granatem To śniadanie wyszło mi przypadkiem kiedyś u dziadków, którzy zwykle mają spore zapasy przejrzałych owoców. Na jedną sporą porcję wystarczy rozgnieść dwa dojrzałe banany (opcjonalnie z mlekiem roślinnym, dzisiaj robiłam z migdałowym) i wymieszać z pestkami z jednego granatu i innymi owocami (na zdjęciu truskawki). Słodkie banany i kwaskowaty granat dobrze razem smakują, a w upał można dodatkowo takie śniadanie włożyć wcześniej do lodówki, dzięki czemu robi się bardziej orzeźwiające. Owocowe śniadania sprawdzają się u mnie przed jogą albo kiedy chcę zjeść coś na szybko, ale nie polecam ich przed długim dniem w pracy/szkole - osoba z dobrym trawieniem po godzinie będzie znowu głodna ;). Żeby się bardziej "zapchać" takimi potrawami polecam dodać płatki owsiane, więcej tłuszczu (np. masło orzechowe) albo podać jako dodatek do naleśników.
Chciałam być dobrym gospodarzem i przy okazji odwlec naukę do matury z chemii (okazało się, że w ogóle niepotrzebnie się uczyłam - i tak źle by mi poszło ^^), więc w czwartek na wizytę koleżanki upiekłam dwanaście burgerów. Przygotowanie ich trochę zajmuje, ale za to składniki są tanie i można je dostać praktycznie w każdym sklepie. Zrobię im dobry PR mówiąc, że to takie polskie superfoodsy - kasza gryczana i groch mają dużo białka, buraki są dobre na regenerację, a siemię lniane konkuruje z łososiami o zawartość omega-3.
Gryczano-buraczane kotlety (na 12 sporych sztuk) - dwa ugotowane buraki - 200g suchej kaszy gryczanej - szklanka ugotowanego żółtego grochu - po czubatej łyżce siemienia lnianego, sezamu i migdałów - po dużej szczypcie wędzonej papryki, majeranku i kardamonu - pół szklanki mleka roślinnego (jeśli masa wyjdzie za gęsta)
Kaszę ugotować do miękkości, zostawić pod przykryciem na 10 min, żeby wchłonęła całą wodę. Zmiksować z grochem, zmielonymi w młynku do kawy ziarnami i przyprawami. Wmieszać starte na grubych oczkach buraki. Dodać mleka w razie potrzeby. Piec około 20 min w 180 stopniach. Zostawić do lekkiego ostudzenia (inaczej mogą się rozpadać). Można podawać z pieczonymi ziemniakami, w bułce albo jako przekąskę na waflach ryżowych. Jako sosów użyłam kupnego wegańskiego majonezu, ziołowej pasty z Rossmanna i koncentratu pomidorowego.