
MIT 1: Przez siłownię gust muzyczny schodzi na psy. Nie ma siłowni bez telewizora, a ten z reguły jest nastawiony na jakiś kanał muzyczny (co w sumie stanowi mniejsze zło niż konieczność ćwiczenia przy "Na Wspólnej"). Mam wrażenie, że wynalazki typu 4fun TV składają się w 80% z reklam, a reszta to cztery mało ambitne piosenki puszczane na krzyż. Robiąc przysiady słyszę na zmianę Rihannę, "I'm yelling timber" i zapewnienia, że Lay's Max to najgrubsze chipsy na świecie. Jednak nie to jest najgorsze. Z bólem serca przyznaję, że z czasem coraz bardziej toleruję tę muzykę. Zaczynam sobie nucić i tańcować jak laska z tarchomińskiej dyskoteki. Nie zdziwię się, gdy niedługo nad moim łóżkiem zawiśnie plakat Miley Cyrus.
MIT 2: Babki nie rzucają się na ciężary. Rzadko widuję kobiety w swojej pobliskiej siłowni. Po dwóch miesiącach rozpoznaję już część męskiej populacji pakującej regularnie, lecz osoby mojej płci, które przekroczyły próg tego miejsca mogę policzyć na palcach jednej (albo i połowy) ręki. Jeśli już pojawia się jakaś pani, często ogranicza się do spalenia kilkuset kalorii na rowerku, nie zerkając nawet na sztangę. Bo przecież mięśnie są takie fuj...
MIT 3: Niektórzy uważają "Men's Health" za poważną literaturę. Wiadomość o ataku terrorystycznym blednie przy nowym przepisie na kurczaka z "Men's Health". Archiwalne numery walają się po całej siłowni. Nie zrozumcie mnie źle - uważam, że ta gazeta jest o wiele bardziej sensowna niż wszystkie babskie pisemka razem wzięte. I bynajmniej sama nie czytuję w wolnych chwilach Dostojewskiego. Jednak nie traktowałabym "Men's Health" jako Biblii żywieniowej, treningowej czy (o zgrozo) życiowego drogowskazu.
Zgodzilibyście się z tymi stereotypami? Może znacie jakieś inne siłowniowe ciekawostki?