Sunday 27 September 2015

III Bieg Wegański - opary, gonitwa i kucyki























Czuję, że udział w Biegu Wegańskim powoli robi się u mnie tradycją i powiedzenie, że do trzech razy sztuka chyba się tu nie sprawdzi. Tym razem trasa wydawała mi się najmniej wymagająca ze wszystkich edycji, co nie znaczy, że nie była urozmaicona - różne rodzaje nawierzchni, kilka mostków, pień, trawa, kamyki, trochę błota i kałuż na zakrętach. Jedynym mocniej zadyszkowym elementem były schody, które pokonywałam dwa razy.
Biegacze mieli do wyboru trzy dystanse: 2, 5 i 10 kilometrów. Zdecydowałam się na ostatni, który jednak okazał się o około kilometr krótszy (byłoby zbyt pięknie, gdybym dychę zrobiła w 52 minuty, może następnym razem ;). Poza kolką (znowu) dobrze mi się biegło, wyprzedziłam sporo osób i nie pośliznęłam się na żadnej przeszkodzie. Deszcz i wiatr, które wydawały się uporczywe przed startem, rozgrzanemu ciału w ogóle nie przeszkadzały. W Parku Skaryszewskim często bywałam jako dziecię i fajnie było przypomnieć sobie dawne spacerowe ścieżki. Dodatkowym atutem trasy były czekoladowe opary z pobliskiej fabryki Wedla, które działały lepiej niż izotonik i pozwalały oderwać myśli od wysiłku :).
Przed startem spotkałam Izę, która śmiga jak czarna sarna (czy są jakieś czarne sarny w przyrodzie?) na jednym z powyższych zdjęć. Nie próbowałam jej gonić, za to przed samą metą rozpoczęłam pościg za panem, który biegł kawałeczek przede mną. Wszystko przez doping jednej kobitki w opasce Vege Runners, wołającej do mnie: "Dawaj, przyspiesz jeszcze! Wyprzedź go, spokojnie dasz radę!". Wrzuciłam wyższy bieg, ale wspomniany zawodnik zorientował się, że jest celem i też dodał gazu. W efekcie wpadł na metę pierwszy, ale chyba oboje urwaliśmy dzięki temu kilkanaście sekund.
Później było tradycyjnie pasta party. Kluski jadłam na stojąco pod namiotem dla zająców, z deszczem kapiącym mi do plecaka. Obowiązkowy obchód po stoiskach z jedzeniem skończył się zrobieniem małych zapasów na najbliższy czas, m.in. kupnem batonów, pierogów, tempehu czy sushi (jak ja dawno nie jadłam sushi, muszę w końcu zrobić w domu).
Cieszę się, że urozmaiciłam sobie weekend (w między czasie pisanie rozprawki i notatki z węglowodorów, brr) tym startem, przy okazji wypróbowałam nowy dizajn, czyli fioletowo-niebieski strój plus kucyki a la atomówka (włosy znowu mam w wodorostowym kolorze po hennie). Pozdrowienia dla wszystkich, którzy byli i do następnego razu!

No comments:

Post a Comment

- Co robi traktor u fryzjera?
- Warkocze.

read me