Dziwię się, że na tym blogu nie piszę zbyt wiele o sprzątaniu. Z racji pozowania na ekscentryczną, mówię wszystkim nowo poznanym osobom, jak to uwielbiam pucować naczynia i wyrzucać niepotrzebne (i potrzebne) papiery. I wcale nie kłamię. Odkurzanie to prawie stan medytacji, a mycie lustra dobrze wyrabia biceps. Ale ten wpis będzie o praniu. Chciałabym Wam polecić, dość modny ostatnimi czasy w lansiarskim ekotowarzystwie, produkt, czyli orzechy piorące.
Jeśli słyszycie to hasło pierwszy raz, dowiedzcie się więcej TUTAJ, bardzo przystępna strona. Dlaczego używam orzechów? Z kilku powodów. Nie lubię chemicznego zapachu proszków i białego osadu, który czasami zostaje na ubraniach. Kupowanie standardowych produktów do prania nie jest też zbyt opłacalne dla portfela.
Jak je stosuję? Do opakowania orzechów na ogół jest dołączony specjalny woreczek. Wkładam do niego sześć - osiem sztuk i zawiązuję, a później po prostu wrzucam razem z ciuchami do pralki i nastawiam dowolny program (Szybkie pranie, Tkaniny mieszane, Kolory itd.). Po rozwieszeniu ubrań nie opróżniam woreczka - starcza mi przeciętnie na cztery duże prania. Orzechy należy wymienić, gdy zrobią się suche (na początku są mocno lepkie i klejące) i przestaną pachnieć (nie wystraszcie się, bo mocno zajeżdżają octem). Smród orzechów nie przenosi się na prane rzeczy, także bez obaw. Ciuchy są czyste i bez zapachu. Kilogram orzechów w sklepie internetowym (klik) można dostać za trzydzieści parę złotych, a przeciętnej rodzinie starczy na rok. Rozejrzyjcie się za tym produktem w sklepach ekologicznych, gdzie bywają dostępne.
Jeżeli brakuje Wam kwiatowego zapachu płynu do płukania, oprócz orzechów można użyć także olejków. To wypróbowany przeze mnie patent. Początkowo bałam się, że zrobią się od nich tłuste plamy na ubraniach, ale nic takiego się nie dzieje. Teraz przed wstawieniem prania do miejsca na płyn wkrapiam trzy, góra cztery krople olejku lawendowego (ponoć też odstrasza komary).