Oczywiście trochę się nabijam, wcale nie podjadam teraz przed monitorem schabowego i nie mam na sobie skórzanych spodni (fuj). Zastanawiając się jednak ostatnio nad świadomym kupowaniem i ciuchami, doszłam do wniosku, że warto definicję weganizmu zakwestionować, a może nawet sformułować lepszą. Konkretnie chodzi mi o temat lumpeksów i szeroko pojętej odzieży z drugiej ręki oraz garderoby z wcześniejszych lat. No bo:
Weganie (...) pragną nie kupować kosmetyków i ubrań powstałych z odzwierzęcych surowców (skóry, futra, wełna, jedwab) (...) oraz z produktów, które co prawda nie zawierają składników odzwierzęcych, ale były na nich testowane. (Wikipedia)
Nie mam wyrobionego nawyku zerkania na metki i czytania "składu" bluzki, która mi się spodoba. Z reguły, jeśli coś nie jest rażąco skórzane lub futrzane, kupuję. Kilka razy wkopałam się tą metodą i przeglądając nabytki po powrocie z centrum handlowego okazywało się, że zapłaciłam za śliczny, wełniany sweter. Ups. Dobra, jestem uważniejsza, macam materiały, dopytuję sprzedawców, a poza tym z lenistwa ograniczam zakupy do niezbędnego minimum. Ale zostają dwie sprawy:
martensy sprzed pięciu lat, w których planuję przechodzić tegoroczną zimę (i kilkanaście kolejnych) |
wełniany sweter, z rozpędu kupiony w lumpeksie |
jedwabna apaszka, też z odzieży używanej |
Czy czuję, że "zdradziłam" wegańską społeczność i nie powinnam nosić tej chlubnej nazwy? Wcale. Dzięki starym rzeczom i zakupom w second-handach bez nakręcania popytu i poczucia winy kupuję mniej. Staram się, żeby nowości w mojej szafie były bez odzwierzęcych elementów, chociaż przyznaję, że wymaga to więcej czasu i zachodu, niż przeciętne wyjście do Arkadii. Także proponuję nową definicję weganizmu, która uwzględniłaby, że osoby żyjące według tej ideologii nie wspierają lobby futrzarskiego czy skórzanego, czyli nie kupują nowych produktów, które by ten biznes rozwijały. Bo chyba bojkotowanie przemysłu modowego poprzez umieszczenie połowy zawartości swoich półek na wysypisku i zastąpienie ich stertą rzeczy z bawełny ekologicznej to bardziej hipsterska, ale mniej sensowna metoda...?
To o czym tu piszesz faktycznie ma zastosowanie w praktyce i ja podobnie to postrzegam- ale mimo to nie kupię skórzanego paska w lumpeksie, a niedługo po przejściu na wegetarianizm (później weganizm), sprzedałam moje skórzane Steele, dozbierałam trochę pieniędzy i zainwestowałam w glany Vegetarian Shoes (bo jak tu żyć bez glanów? :)). Owszem, raz zdarzyło mi się niechcący kupić nowy sweter, w którym było 10% wełny. Do tamtego momentu w mojej szafie nie było wiele ciuchów, które miały jakieś składniki odzwierzęce- oddałam je. Dlaczego? Ano dlatego, że odczuwam dyskomfort psychiczny wynikający z noszenia na sobie części zwierząt. Postrzegam to też jako, w pewnym sensie, dawanie przykładu innym. Mimo to szanuję, jeżeli ktoś ma na ten temat inne zdanie niż ja, bo nie ma niczego moralnie nagannego w tym, że weganin chce zużyć do końca kupione niegdyś skórzane buty.
ReplyDeleteNie mam nic przeciwko wegetarianom czy weganom, bardzo lubię zwierzęta i nie wyobrażam sobie jak można je krzywdzić, ale nadal kupuję kurczaki w kfc, chodzę w skórzanej kurtce czy wełnianym swetrze. Wiem że w pewnym sensie źle robię bo jak można być tak pustym konsumentem, ale na świecie jest ich tyle że jak ja zrezygnuje z tego to z ekonomicznego punktu będzie to nie zauważalne. Producent ubrań czy żywności, nie produkuje dla konkretnych osób, tylko dla ogółu, więc obojętnie ilu będzie wegan to i tak będzie mu się to opłacać.
ReplyDeletechyba we wszystkich "nizmach" trzeba znależć własne zasady i kompromisy, inaczej możemy znależć sie na drodze fanatyzmu czy ortoreksji.
ReplyDelete