Sunday 2 August 2015

Wyznania kelnerki - 7 (nietypowych) rzeczy, których nauczyłam się pracując w lipcu

Kto z moich znajomych/rodziny tu zagląda, ten wie już pewnie z facebooka tudzież z moich opowieści, że od drugiej połowy czerwca zaciągnęłam się do pracy jako kelnerka (a właściwie osoba do wszystkiego) w wegańskiej knajpce. Za wcześnie jeszcze na podsumowania, bo przez kolejne trzy tygodnie zbiorę ciut więcej doświadczeń, ale na półmetku pozwolę sobie na wpis z siedmioma bardziej niestandardowymi naukami, które wyniosłam do tej pory.


1) Niekoniecznie umiem to, co mi się wydaje. To ubodło mnie głównie na dwóch płaszczyznach - sprzątanie i liczenie. Ja, Perfekcyjna Panie Domu, pierwszy raz miałam w ręku mopa i nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. W domu używam odkurzacza i szmaty do podłogi, teraz dostałam do dyspozycji mokre frędzle, a do pomocy szufelkę, z której zwiewa wszystkie śmieci. Druga sprawa - osoba z wynikami z matematyki powyżej przeciętnej, miewa problemy z wydaniem reszty z pięćdziesięciu złotych czy wieczornym podliczeniem kasy (po dwudziestej pierwszej mózg mam na trybie czuwania). Pod wpływem stresu, zmęczenia czy pośpiechu najprostsze rachunki stają się maturą rozszerzoną.

2) Sok marchewkowy uprzykrza życie. Oczywiście robienie soków w porównaniu z myciem sokowirówki to cudowna rozkosz. Marchewka jest tu wyjątkiem. Klienci wyjątkowo lubują się w sokach z tego jednego warzywa. Po kupieniu, umyciu i pokrojeniu kilograma marchewek okazuje się, że wychodzi z nich jakieś 300 mililitrów soku (jeśli są soczyste). Nawet przyniesienie wszystkich dostępnych sztuk z pobliskiego sklepu nie gwarantuje, że w kluczowym momencie wyciskania okaże się ich za mało i trzeba będzie błagać klienta o możliwość dodania jabłka lub gruszki do jego pomarańczowego nektaru.

3) Ludzie myślą, że hoduję króliki. Coś, co kupuję każdego dnia to sałaty. Cztery, czasem osiem dziennie. Chodzenie po okolicy z siatami wypełnionymi zieleniną często prowokuje komentarze. "Tak z ciekawości, co Pani robi z tymi sałatami?", "Tylko króliczka brakuje" itp.

4) Niektórzy przychodzą z nietypowymi prośbami. Osoby, które wchodzą do lokalu w innych celach niż zamówienie jedzenia to standard. Po co? Skorzystać z toalety (!), zapytać o drogę, rozmienić pieniądze, rozwiesić plakat, sprzedać nam noże albo pożyczyć marker (którego nie mamy).

5) Zawsze jest coś do zrobienia, ale nie zawsze się chce. Wydawałoby się, że w małym lokalu z niekosmiczną liczbą klientów nie ma co robić. Trochę prawda, trochę nie. Zawsze można coś dokupić, bo się kończy, umyć drzwi albo pójść odebrać zaległe faktury. Ale kiedy po kilku godzinach obsługiwania ludzi ma się możliwość usiąść i poczytać książkę, zwykle się z niej korzysta.

6) Napiwki znikają najszybciej. Kelnerka ma przywilej zgarniania do portfela napiwków. I te napiwki faktycznie dość często się zdarzają, mimo niezbyt wysokich cen jedzenia (zawsze myślałam, że w tańszych lokalach to nie występuje). Tylko zaraz po wyjściu z pracy te napiwki przepadają. O, mam drobne, kupię wodę/bób/gazetę/papier toaletowy. O, drobne się skończyły. Tyle z oszczędzania.

7) Biceps robi się sam. Mimo dużej dawki siedzenia, formy w pracy kelnerka nie straci. Mieszanie w wielkim garze z podgrzewającym się seitanem czy przynoszenie ośmiokilowych arbuzów z samochodu to rozgrzewka. Najlepsza siłownia to duży worek ze śmieciami. Podnoszenie (martwy ciąg), targanie w stronę śmietnika (spacer farmera) i w końcu zamach z podrzutem śmieci do kontenera (swing jednorącz lub oburącz). Masa mięśniowa bez karnetu zapewniona.
Przeglądając te punkty mam wrażenie, że przedstawiam się jako udręczonego pracownika, ale w rzeczywistości bardzo polubiłam te nowe elementy mojej wakacyjnej codzienności. Praca w gastronomii bywa solidnie inspirująca. 

No comments:

Post a Comment

- Co robi traktor u fryzjera?
- Warkocze.

read me