W jednej z książek Ewy Nowak główna bohaterka twierdziła, że do galerii powinno iść się w celu zobaczenia tylko jednego dzieła. Że więcej człowiek i tak nie zapamięta i że lepiej dowiedzieć się wcześniej czegoś o artyście, przesłaniu i realiach danej epoki, zamiast łazić od sali do sali bez przygotowania. Nie umiem się jednoznacznie opowiedzieć za albo przeciw tej teorii. Ale mogę stwierdzić, że z Muzeum Narodowego na pewno zostaną mi gdzieś w głowie Kuropatwy.
Kuropatwy Józefa Chełmońskiego powstały w 1891 roku, zostały namalowane olejem na płótnie. W rzeczywistości obraz jest spory, ma około dwóch metrów długości i od razu przykuł moją uwagę. Mimo, że nie lubię ptaków i nie kojarzą mi się zbyt pozytywnie, tutaj patrzę na nie z przyjemnością. Ważną rolę odgrywa pogoda, kuropatwy stroszą się i drepczą w śnieżycy/mgle, która prawie zlewa się z jasnym niebem (co jak co, ale niebo większość polskich artystów maluje pierwszorzędnie). Zwierzęta na pierwszym planie są oddane ze szczegółami, widać dokładnie piórka w różnych odcieniach brązu. Kuropatwy znajdujące się bardziej z tyłu są rozmyte, coraz bardziej niewyraźne. W muzeum pracę Chełmońskiego oprawiono w biało-złotą ramę. Sama w sobie wywołuje ona u mnie odruch wymiotny, jednak przy obrazie nie razi tak w oczy.
Czy dla jednego płótna warto zapłacić dychę za bilet? Chyba warto.
Byłam, widziałam. Naiwnie myślałam, że obejrzę wszystko, ale chyba będę musiała się tam wybrać jeszcze co najmniej parę razy (ale chciałabym jeszcze więcej). Nie przepadam za polskimi realistami, chociaż Chełmoński ma w sobie coś z romantyka, widać w jego obrazach wrażliwość, z jaką patrzył na świat. "Kuropatwy" chyba najbardziej mi się podobają ze wszystkich jego obrazów, jakie miałam okazję oglądać. W Muzeum Narodowym bardziej jednak przyciągnęły moją uwagę "Chochoły" Wyspiańskiego. Mogłabym się na nie gapić godzinami.
ReplyDelete